babette's concrete slipper


Tu znajdziesz to, czego nie znajdziesz gdzie indziej. Fotki, teksty, wiersze i intymne, obciachowe ubranka koronkowe.

http://betonowypantofelek.wordpress.com/about/








Okres czasu.

Dzień w Świątyni Kretesu zaczynał się o trzeciej nad ranem czasu uniwersalnego.
Punktualnie, o trzeciej, nad stromą falezą przedświtu. Po ćmoku i śpiochu nie łatwo jest spacerować po wąskiej ścieżce, wydeptanej przez sennowłóczykijów i idealistów. ‘Ooooohm…’
Mąż, jednym, energicznym szturchnięciem w moje żebra rozbijał co noc, delikatną skorupę snu, którą udawało mi się zasklepić wokół mojego ciała i umysłu, skulonego w embrionalny kłębek.
Są na świecie dwie rzeczy, bez których nie mogę żyć. Pierwszą z nich jest  bezwarunkowy dostęp do wody, w postaci wypełnionej wanny. Drugą, a może właściwie pierwszą jest nieograniczony dostęp do snu, w postaci przespanej nocy.
Bieżąca woda, płynąca z kranu. Lub tryskająca z prysznica. Kaskada. Krople na skórze. Oka na rosole. Kąpiel. Ciepła, jak zupa. Rozebrać się do rosołu. Umyć się, myć, myć.
‘Porządna kobieta nie powinna się zbyt często myć. Nie powinna również wyjść za mąż za obcego człowieka! Wspomnisz moje słowa, córeczko. Gdzieś ty się tak znowu uświniła? Chodźże tu, naleję ci ciepłej wody do miednicy.’ Moja babcia zwracała się do mnie czule, per córeczko.Do mojej młodszej siostry krzyczała przez sień, per gdzie znowu lecisz, latawico? Do mojej matki nie odzywała się w ogóle. 
Nasza matka nie przyjeżdżała  zbyt często w odwiedziny do babci. Wpadała najwyżej na pół godziny. Wyrzucała moją siostrzyczkę i mnie, z kieszonkowym na rurki z bitą śmietaną z Krupówek i plecakiem ciuchów na tydzień. Witała się z babcią nie dotykając żadnego przedmiotu w mieszkaniu. Nie brała niczego do ust poza ogórkiem kiszonym z porcelanowego talerzyka, stojącego na stole.
Kiedyś, nieopatrznie została na noc u babci. Owej nocy,  mojej matce śnił się ciężki poród. Leżała na stole, na porodówce Szpitala Powiatowego imienia Doktora Tytusa Chałubińskiego, a położne skakały  po jej brzuchu i chichotały. ‘No, przyj! Chi-chi-chi. Przyj!’ Moja matka we śnie wyraźnie widziała, jak jej wielki brzuch z wystającym pępkiem pęcznieje w oczach, a położne  wielkości Calineczki odbijają się od niego, jak od trampoliny. Ktoś krzyknął, jak na filmie. ‘Na rany boskie, niech ktoś przyniesie ręczniki i miednicę z gorącą wodą!’
Maleńkie położne wybiły się zbyt wysoko i rykoszetem rozkwasiły na przeciwległej ścianie. ‘Chi-chi-chi.’ Teraz wyglądały niekorzystnie, jak ślady po natrętnych komarach, dobitych ostatniej nocy kapciem. Za to, przestały się chichrać. Moja matka we śnie uczepiła się z całych sił mokrego prześcieradła i zaczęła przeć. Lekarz w białym fartuchu zakasał rękawy i włączył latarkę czołową zintegrowaną z jego kaskiem, znanej i lubianej w kręgach speleologów tatrzańskich, marki Petzl.
‘Jest. Widzę główkę. Nie. Ogonek. Nie. O, krucafuks!’
Po pewnym czasie, w bólach, moja matka urodziła spory talerz ogórków małosolnych.
Na jawie, moja matka obudziła się zlana potem. Nie oddając moczu, wskoczyła do samochodu i zniknęła za zakrętem ulicy, zanim któraś z nas zdążyła otworzyć zapyziałe oczy.
Babcia nie miała bieżącej wody w części mieszkalnej domu. Do toalety i łazienki trzeba było przejść na drugą stronę budynku, przez mroczną sień. Babcia nie miała ciepłej wody w łazience. Wanna, w kolorze kości słoniowej była sucha. Ani kropli wody. Ani jednego skamieniałego zacieku. Stare słonice, prowadzące rodzinne stado od wodopoju do wodopoju nie zatrzymywały się tu od lat. Dostojnie kołysząc się, przechodziły przez sień, unosząc trąby. Najmłodsze słoniątka kiwały ze zrozumieniem główkami i dreptały za matkami.
‘To nie jest Chobe*. Tu nie ma bieżącej wody. Możecie zrobić kilka zdjęć, ale nie zatrzymujemy się!’
U stóp suchej wanny stała szara cysterna z niemalowanej blachy. Pod cysterną znajdowało się palenisko. Jeśli ktoś z nas miał nieodpartą, burżuazyjną zachciankę na gorącą kąpiel, musiał poczekać do świąt. Wtedy, hajcowało się w łazience na okrągło.  Z braku świąt, musiał sam skoczyć po wiadro węgla i podpałkę do ciemnej piwnicy. Musiał się umorusać, spocić i usmolić, żeby się umyć. To było dawno.
Tylko woda potrafi zmyć ze mnie Wczoraj. Nawet nie muszę się szorować do krwi organiczną gąbką, ani naturalnym pumeksem. Czas przeszły rozpuszcza się w ciepłej wodzie.  Nawet nie muszę używać mydła. Wystarczy jedno chluśnięcie w twarz i wypełniają się zmarszczki.  Leżę w wannie na wznak, ze zgiętymi w kolanach nogami i powoli zanurzam głowę. Uszy wypełniają się dudnieniem. Moje włosy falują pod wodą, jak wodorosty. Zamykam oczy i puszczam bańki nosem. W wannie nie mam konkretnego wieku. W wannie pełnej wody wypieram tyle, ile tracę na czasie. W wannie, kosmos  kurczy się lub rozszerza znacznie wolniej. Moje myśli wirują zgodnie z efektem Coriolisa, bez względu na to, której półkuli używam.
Pingwiny i psy też kochają wodę. Kiedy zapadają w sen, ich półkule mózgowe śpią na zmianę. Foki też podobno potrafią spać pod wodą na pół gwizdka. Zawsze pół ich mózgu czuwa, żeby nie zapomnieć zaczerpnąć powietrza. Koty, noworodki i nietoperze śpią po dwadzieścia godzin na dobę. Ja błagałam o osiem. Może siedem. ‘Ohmmmm…’  
Turek, udający Greka siedział  już od godziny za moimi plecami w pozycji ścierpniętego lotosu.  W naszym  łóżku. Zaczynał się wiercić. Męskie kolano wbijało się boleśnie w moje nerki.
Żyrafy podobno śpią zaledwie dwie godziny na dobę.  
‘Dalai Lama wchodzi w stan głębokiej medytacji codziennie, dokładnie o trzeciej rano. Czuję, że ja również wchodzę w to łatwiej, od kiedy robię to z nim. Też powinnaś. Zamiast tracić czas i spać. Ty ciągle śpisz, albo siedzisz w łazience! Sny snami, ale dobrze wykonana medytacja to jawa na śnie. Medytacja, to życie bez słów. Dosłownie. Wszystko staje się jawniejsze.. prostsze… płynniejsze. Tyle, że widzisz wszystko od środka. To znaczy, ja widzę jednocześnie od zewnątrz. To prawdopodobnie dlatego, że  siedzę już nad brzegiem Oceanu Mądrości.’  
Mąż rozprostował sfatygowane nogi i ziewnął. Nie pamiętam, która z moich niewyspanych półkul trachnęła pierwsza i potłukła się w drobny mak na miękkiej poduszce z gęsiego puchu.
‘Dalai Lama.  On jest w Dharamsala. Tak? To jest... niech się zastanowię…’
Pozbierałam po ciemku z poduszki, kawałki szklanego mózgu i przeliczyłam, jak mogłam najszybciej. ‘Trzecia. Ariège. Francja. Pradesh. Indie. Ósma. W Dharamsala jest teraz, to znaczy była godzinę temu...  ósma kurwa rano! Dalai Lama skończył medytować, gdy ty kładłeś się spać.’
Mąż wykonał gest powitania-pożegnania. Znieruchomiał na moment, składając dłonie razem, łokcie do zewnątrz, na wysokości swojego czoła. Chwilę później, wyjął utknięte za lędźwiami poduszki i położył się na wznak bez słowa. Liczył godziny? W tę i wew tę.
Ohm mani ósma hum. Mąż leżał teraz na wznak, na brzegu Oceanu Samotności. To był smutny widok.
Tamtej nocy nie wiedziałam, że Indie należą do krajów stosujących tak zwane ‘strefowe pół godziny’, co oznacza, że gdy tu jest dwunasta, tam  jest piąta trzydzieści. Myślę, że dodatkowe pół godziny w obliczeniach sprawiłoby, że tamtej nocy Mąż utknąłby na dobre na  Sinej Plaży Rozczarowania.Ugrzązłby w błękitnym pejzażu bez słów na pewien okres dłuższego czasu.
Z obiema półkulami, już z grubsza  wypędzlowanymi od środka z kurzu werbalizacji, zakłopotany, jak uśmiech bez ust, nie potrafiłby zapytać o drogę.
A jeszcze tyle było do przespania po tej stronie kołdry.
 (c.d.n.)

*Park Narodowy w Bostwanie, znany z dużej populacji słoni i bieżącej wody




Ryba, jak każdy, normalny człowiek psuje się o głowy.

Co robiłaś przez te, ostatnie dwadzieścia pięć lat?’
Wścibskie Prosecco musuje niesfornie w kieliszkach i zadaje mi podchwytliwe pytania. Cóż takiego absorbującego robiłam przez ćwierć wieku od Dnia Dziecka pamiętnego roku, w którym na sali koncertowej Wojewódzkiego Domu Kultury przy ul. Mazowieckiej we Wrocławiu, Borysewicz oficjalnie przedstawił Peerelowi Małego Borysa, a wszystkie polskie dzieci ludowe się popłakały?
'Nie płacz mała. Niegrzeczny Pan. Pokaż, który to był? Rozpoznasz go? Zaraz się z nim rozprawię. Nie płacz mały. No, powiedz, jak wyglądał?' 
'Beeee...on był, beee... on był cały czerwony i łysy! Beeeeeee!'
Cały, kolejny, czerwony rok spełzł na głaskaniu rozpalonych główek dzieci polskich. Co to dopiero  by było, gdyby Mały Borys wychylił się za wschodnią granicę? Ręce by poodpadały dorosłym od głaskania zszokowanych dzieci o dwóch główkach. Na szczęście, za wschodnią granicą wszyscy umarli w sobotę 26 kwietnia.
Izotop cezu-134 pięknie fiksował się tamtego lata w borowikach, słońce wydawało się być napęczniałe i znacznie piękniejsze, niż zazwyczaj. Płyn Lugola miał większe powodzenie, niż Butapren, a ja zdawałam maturę z socjalistycznego. Miałam na sobie pył z reaktora marki Czarnobyl, białą bluzkę ze sztucznego jedwabiu, zamiast obowiązkowej spódnicy wisiały na mnie eleganckie, granatowe bermudy. Na nogach miałam boleśnie pijące, za wąskie półbuty, które nazywałam beatlesówkami. Do dziś noszę dwie pamiątki z tamtych lat, z którymi ciężko jest mi się rozstać. Pierwsza z nich, to odcisk w okolicy piątej kości śródstopia prawej nogi. Druga, to martwy motyl tarczycy przyszpilony w moim gardle.
Po nastrojowej kawiarni krakowskiej przechadzają się wzruszone garsonki w mdłych kolorach, za szerokie w barach marynarki męskie i kilka letnich sukienek w łączkę. Gdzieniegdzie unosi się zapach wyśmienitych perfum, a w oczy rzuca nadzwyczaj wypoczęty aspekt czterdziestokilkuletniej skóry damskiej, naciągniętej na wydatne kości policzkowe. Panowie kołyszą brzuchami prezesów, adwokatów i biznesmenów. Biodra kobiet jeszcze pamiętają, że nosiły niewdzięczne dzieci.
Sałatka z bladych pomidorów pozbawionych likopenu, białej cebuli skrojonej w kosteczkę, wysiepanych, łososiowych frędzelków  paluszków rybnych o smaku kraba, zielonkawego groszku konserwowego i dekoracyjnego majonezu kieleckiego jest gęsta, jak bagno. Zapycha usta gości. Błyskawicznie wiąże się w ich krtaniach, jak cementowo-wapienna zaprawa murarska. Plastry wędlin na półmiskach są ułożone w estetyczny wachlarz i ozdobione rozłupanymi na pół korniszonami. Wędliny leżą bezwładnie, niczym sardynki na ladzie handlarki, w średniej wielkości porcie rybackim na Końcu Ziemi.
'No, opowiadaj, opowiadaj.'
Patrzę z zachwytem na łuskę nieżywych od kilku godzin sardynek, która mieni się, jak malowana złotolem tiara Świętego Gipsowego.
'Proszępani, teraz to jest dupa zbita, a nie połowy! Kiedyś, jak zarzucano sieci, to się roiło od langustynek. A grube były, jak paluchy Loica!'
Dojrzały mężczyzna w uszytej z grubego płótna bawełnianego, bordowej jupce z pokaźnym, wykładanym kołnierzem, w zesztywniałych od wody morskiej jeansach i zapoconym kaszkiecie, peroruje z pokładu zacumowanego w porcie kutra, nie wypuszczając słonego peta Marlboro z ust.
Jest niewysokim, krępym brunetem, przemieszczającym się zwinnie po chybotliwym pokładzie łajby na krótkich, nigdy nie wystawianych na światło dzienne nogach. Wygląda, jak rodowity Irlandczyk. Rodowitego Irlandczyka łatwo poznać po tym, że wygląda, jak Islandczyk z powieści Lotiego. Poza tym, opala sobie wyłącznie kark, facjatę i przedramiona oraz zawsze kiwa się w rytmie oceanu na sinych goleniach. Po zejściu na ląd włącznie.
'A wiadomo, że Loic miał ogromne łapska. No, nie chłopaki?' Irlandczyk zwraca się per chłopaki do uśmiechniętej grupki azjatyckich turystów, przysłuchujących się naszej, zaimprowizowanej rozmowie portowej. 'Sardynki były. O, takie duże były! Dorsze tłuste były, jak świnie za przeproszeniem Proszępani. Pamiętacie chłopaki, jak się te, skurwiele kolenie wyciągało z wody? Sztywne były, jak gromnica Loica o świcie! No, co? Nie było tak?'
Saint-Guénolé to port. Loic to gromnica. Święty Gwenol to nadbrzeżny patron lubieżny.
'Biały Wilk' w sutannie. Priap katolicki, wokół statuetek którego generacje żon wilków morskich tańczyły w transie, godnym białej Makumby. Z dłońmi zaciśniętymi w figę, orantki o lekkich stopach modliły się i tańczyły, owulując bezgłośnie. Żeby tylko zdążyć zajść w ciążę przed kolejnym przypływem. Nie wiem, jak ma na imię facet z wygaszonym Marlboro, przyklejonym do spierzchniętych warg.
Gwenol był upartym mąciwodą i synem Gwendoliny, zwanej Teir Bronn. 'O trzech cyckach', gdyż odchowała na swej tripiersi, naraz dwóch, bliźniaczych świętych o celtyckich imionach. Trzeci z kolei święty podudlał, podudlał i szybko został odstawiony w dobre ręce. Chłopak wyszedł na porządnego świętego, wyłącznie dzięki niezawodnym metodom starobretońskiego wychowania. Stosował je konsekwentnie na jego skórze i dla jego dobra, Budoc z Dol. Też święty. Też uparty.
Budoc przyszedł na świat w beczce, wrzuconej do morza. Beczkę całkowicie wypełniała, owego deszczowego dnia, brzemienna kobieta bez zasad. 'Une trainée!' Syknął tłum i wrzucił beczkę z przerażoną, grubą, jak beka kobietą, do zimnego oceanu. Beczka z wypaczonych desek dębowych, zanim się spostrzegła, rozbiła się o skalisty brzeg Irlandii, a z jej brzucha wyskoczyła samotna matka na zasiłku.
Miasteczko jest schludne. Białe domki o antracytowych dachach, krytych dachówką mechaniczną imitującą łupek, mają niebieskie okiennice, które zamykają się o piątej po południu i otwierają dopiero o siódmej rano dnia następnego. Okna starych domów bretońskich zaślepiane są od środka. Okiennice wewnętrzne, szafy do spania, chouchen*, krochmalone tuby z bawełnianej koronki na głowach kobiet, galety gryczane, kamienne kręgi i bezpłatne autostrady, to niektóre z licznych atrakcji Bretanii, do których turyści lecą każdego lata bez względu na katastroficzne prognozy pogody. Na oślep, byle dalej na zachód. Jak ćmy do płomienia świeczki.
Powietrze w centrum Saint-Guénolé ma zapach jodu, rozkładającej się ryby, rozgrzanego masła na nigdy nie mytej wodą, żeliwnej patelni  i wanilii w laskach. Naleśniki!
Wiatr nieustannie miesza te, cztery podstawowe aromaty mieściny i pcha je w głąb lądu. Gdyby nie dominujący wiatr zachodni, od Pays Bigouden zalatywałby zupełnie inny zapach. Dyskretna nuta nitratów i gnoju.
Niepozorna, stara kobieta w czarnym mikro toczku na głowie, obszernej, czarnej spódnicy na gumie i powyciąganym kardiganie z czarno-granatowej wełny, zrobionym własnoręcznie na krzywych drutach, stoi oparta o jasny mur domu w topornych, czarnych półbutach.
'Kenavo**. Czeka Pani na kogoś?' Turyści wykorzystują każdą, możliwą okazję, by wypowiedzieć z miną wtajemniczonego druida, magiczne słowo 'kenavo'.
'Ten, na którego czekam już nie przyjdzie. Ale wnusia z Paryża przyjedzie w przyszłym tygodniu.' Mathilde nie uśmiecha się, tylko patrzy w kierunku oceanu.
'Kiedyś, nikt tu nie miał pralki. Wszystkie prałyśmy o, tam. W tamtych dziurach. W skałach.'
Mathilde nie odkrywa przede mną Ameryki. Jako ogłuszona chouchenem quasi-feministka o skłonnościach do wolnej miłości orientuję się, że Błogosławiony Moulinex wyzwolił kobiety za pomocą młynka do warzyw, a Święta Vedette sprała z ich rodzin grzechy za pomocą wirującej beczki, wypełnionej płatkami mydlanymi. 'C'est ben vrai ça! Ça c'est vrai ça!!' skrzeczy w moich uszach zachodni wiatr, chrapliwym głosem Mère Denis, słynnej normandzkiej praczki z Bretanii.
'W słonej wodzie?' zapytałam zaintrygowana.
'Nie! W deszczówce! Deszczówka też jest najlepsza do mycia włosów.'
Jako rozczochrana rozpustnica, to akurat też wiem. Dawno temu, w Zakopanem, moja babcia miała na balkonie beczkę na deszczówkę. Czekała na Halny, jak na fryzjerskie zbawienie. Wiatr kłębił się po słowackiej stronie nabierając pary. Babcia nosiła przetłuszczone włosy upięte w kok. Wiatr przewalał swe wilgotne cielsko na Naszą Stronę. Babcia rozpuszczała włosy. Halny obijał się o góry, zrywał dachy, wył i spadał deszczem do beczki. Babcia kupowała szampon pokrzywiowy z Herbapolu w drogerii na Krupówkach.
'Płukanka z octu też jest niezła. A, próbowała Pani kiedykolwiek, ułożyć sobie fale na piwie?'
Mathilde nie przestaje wypatrywać czegoś na horyzoncie.
'To nigdy się nie kończy.'
Nie wiem, co stara kobieta ma na myśli. Głupio zadać kolejne pytanie, zaczynajace się od 'kenavo'. Mimo to ciśnie mi się na usta natrętne, jak 'nasdrovije'. Szary kamyk z drobinkami miki wypada na ulicę z rozchylonych w przyjaznym uśmiechu warg Brytyjczyka, upojonego eliksirem małopolski. Toczy się i obija o inne, identyczne kamyki. Wypolerowany butami Brytyjczyków bruk krakowskiego Rynku jest usłany żwirem 'nasdrovije'a' i okruchami szkła. Pod brukiem jest plaża. Krew z nosów Brytyjczyków wsiąka w piach u stóp latarni Ratuszowej. Eros Bendato, osiadł na mieliźnie i cierpi na migrenę, maki i powoje.
Stoję z zadartym nosem, a wiatr urywa mi głowę.
Ocean? Przypływy i odpływy pamięci? Czy Mathilde ma na myśli płyciznę rozmów z turystkami o zastosowaniu ogórka morskiego w kosmetyce? Każdy odpływ oceanu odkrywa połacie solirodu. Tylko schylić się i tarzać dowoli wśród grubych gałązek, aż pękną, a my utopimy się w ich soku dla zachowania młodości naskórka. Cztery kąpiele miesięcznie w ogórkach morskich i masz dziewczyno, gwarantowane dziesięć lat do tyłu. Moja kobieca intuicja podpowiada mi, że coś zamierzchle magicznego kryje się w ogórku. Wierzę w power ogórka morskiego. 'O, keltiek kokombrezenn!'*** Spraw, bym znów  naprężyła się, jak struna w harfie Alana Stivella, żebym biegła była w bretońskim biznesowym i zaszła w ciążę z pięknym marynarzem przed następnym przypływem. Tak między nami, salicorne niewiele ma wspólnego z ogórkiem.
Może Mathilde ma na myśli splendor zachodów słońca nad Bretanią?
Jeśli chcielibyście spędzić resztę waszego życia na podziwianiu niekończącego się zachodu słońca, nie znajdziecie lepszego miejsca niż fasada domu przy wijącej się wzdłuż granitowego nadbrzeża, Rue des Embruns.
Ostatniego Dnia, gdy już rozliczycie się ze wszystkich drobnych, rozpakujecie walizki i zrzucicie z siebie ciuchy doczesności, będziecie mogli stanąć oparci plecami o rozgrzany mur. Wasze dłonie głaskać będą chropowaty tynk z wapna gaszonego i miałkiego, kwarcowego piasku. Pod pieszczotami lekko zdrętwiałych palców, ciepłe odrobiny piasku osypią się na ziemię. Wasz wzrok utkwi w oślepiającej złotej kuli, lewitującej nad stalowo-modrym grzbietem ondulującego wieloryba. Zapewniam was, że Ostatni Dzień nigdy się nie skończy.
Moje 'tu i teraz w Saint Gué' ze wspomnień, też jeszcze się nie skończyło.
Nadal stoję z przymkniętymi oczami, obok Mathilde i nie mówię już nic. Wiatr wypełnia mi uszy watą, a powidoki ujemne tańczą pod moimi powiekami. Widzę pomarańczowe kutry rybackie, płynące w kierunku turkusowej Islandii. Wodzę źrenicami za srebrnymi, solonymi płatami dorsza, ułożonymi w rozetę, wirującą po purpurowym niebie. Po oczach daje mi ostry, cytrynowy błysk latarni morskiej. Widzę biegnącą po portowej kei Pamelę Anderson w czerwonym kostiumie kąpielowym. Pam taszczy pod pachą cynobrową, wrzecionowatą boję. A może jest to plastikowy kosz na pranie?
Pomimo uciążliwego, przyczepionego w talii na zaciśniętym, parcianym pasku, rybiego ogona, Pamela zwinnie odbija się od fosforyzującego brzegu, wykonuje skok na platynową główkę i znika w brzuchu fioletowego wieloryba na trzy dni i trzy noce.
Otworzyłam oczy. Słońce zdążyło się prawie kompletnie roztopić w oceanie. Patrzę, jak samorodki światła mieszają się z zawiesiną planktonu i soli. Dorsze podpływają pod powierzchnię i połykają te, które nie zdążą opaść na dno Atlantyku. I tyją.
Niektórzy, są jak ocean. Łapczywie pochłaniają światło do ostatniego lumena. Inni, codziennie jadają soliród w sałatce na entrée, na danie główne smażone sardynki na kromce wczorajszego chleba i są światłem. Mathilde ma siedemdziesiąt sześć lat, nosi ciemne, brzydkie ubrania i jest światłem zachodzącego słońca w Saint Gué.
'No, opowiadaj. Opowiadaj.' Szemrze ciepłe frizzante w szkle.
Maleńkie babeczki zalane niebieskim lukrem, jak Bretończyk w sobotni wieczór,  mizdrzą się do dłoni męskich i damskich, nadlatujących grupami nad gastronomiczne niebo stołu szwedzkiego, jak zgłodniałe mewy. Oczywiście, każdy szanujący się Bretończyk zalewa się cydrem i piwem, a nie niebieskim lukrem. Podobnie, wbrew krążącym legendom, nie wypływa co świt na ocean, tylko wsiada do rozklekotanej Corsy i jedzie do chlewu. Świnki trzy na jednego Bretończyka.
Jeden Bretończyk za wszystkich, połkniętych przez ocean Islandczyków.
Smród, dożywocie maciory w betonowej klatce, obciachowe, celtyckie imię na 'G', muzyka diatoniczna, daremne poranne wzwody i plaga zielonej algi. Istnieje wystarczająco dużo powodów, by schlać się w każdy sobotni wieczór w Finistère, roztrzaskać Corsę o granitowy mur przy latarni Eckmühl i mimo to, pokuśtykać na Fest Noz, żeby oderwać Soazig od baru. Może właśnie dziś uda się ją zaciągnąć za skały, zamknąć oczy i ujrzeć Pam w czerwonym kostiumie kąpielowym? 'Kenavo'.
To było OSTATNIE dwadzieścia pięć lat?’ Ocknęłam się z celtyckiego snu w beczce po ogórkach małosolnych przy ulicy Floriańskiej w Krakowie. Moi kumple z ogólniaka, wymieniają zdziwione spojrzenia. Słyszę dźwięk wykręcanych gałek ocznych. Skonsternowane piłeczki pingpongowe o wielokolorowych tęczówkach, odbijają się od powierzchni stołów i kończą lot w gmatwaninie sieci rybackiej, dryfującej po lokalu. Szczęśliwcy, zbawieni suchą kroplą na dnie szklanki, odpływają na wykonanych własnym sumptem tratewkach z norweskiej balsy w kierunku stołu szwedzkiego i wzruszają ramionami. ‘Wariatka!’
'No, opowiadaj.' mówi do mnie uwodzicielsko musujące włoskie wino białe.
'Przez ostatnie dwadzieścia lat dryfowałam po oceanie w beczce pełnej światła. Przez trzy dni żarłam światło garściami. Na sucho. Nie miałam, czym popić. Potem nastąpiły trzy bezświetlne noce i urodziłam ogórka morskiego. Wychowałam go na zucha. Pracuje teraz za granicą, dla ludzkości. Ma też duże powodzenie u kobiet.'
Wytrawne bąbelki wypełniły moje usta i spłynęły po tylnej ścianie gardła. Spojrzałam na salę. Był odpływ. Poczułam się osamotniona, jak czterdziestotrzyletnia boja zakotwiczona w prostej linii przedłużenia pirsu w opustoszałym porcie. Kumple z ogólniaka robili sobie pamiątkowe zdjęcia grupowe telefonami, tabletami i aparatami fotograficznymi. Nagle dotarło do mnie, że w lokalu znajdowały się trzy nieznane mi, znacznie młodsze on nas osoby. Dwaj, mężczyźni w czarnych t-shirtach, z anglo-idiomatycznymi sloganami na piersi. Siedzieli w dopasowanych jeansach i rozczłapanych converse'ach i wyglądali na wykończonych zwiedzaniem Starego Miasta i wypluwaniem kamieni. Pili piwo jasne. Towarzyszyła im młoda kobieta o długich włosach i małych stopach, wciśniętych w płaskie balerinki. Jadła widelcem i nożem pstrąga saute. Właśnie odkroiła mu głowę i zaszczebiotała do mężczyzn po angielsku z czarującym akcentem małopolskim.
'Anyone wants a head?'**** Mężczyźni wymienili pełne nadziei spojrzenia. Oblizali synchronicznie usta, podrapali się pod stołem po słonych genitaliach, po czym zamówili kolejne, dwa piwa.
'Ryba, jak każdy, normalny człowiek psuje się o głowy.' pomyślałam. 

*  bretoński miód pitny
**'do widzenia' po bretońsku
*** 'O, celtycki ogórku!' Tradycyjna bretońska inwokacja do solirodu.
**** 'Komu zrobić loda?' Tradycyjny, gastronomiczny idiom z życia  anglofonów wzięty, rybeńki.
 (przyp.aut.)




Dąbdupadębowadore

'Ile ty potrafisz słów wymówić na minutę, ja pierniczę!' Powiedziało mi dziś dobitnie rano. Rzeczywiście, mówię nawet przez sen. Wiem, bo noc się skarżyła, że nie może przeze mnie spać. Postanowiłam zatem, transmutować dziś moje słowa w wyrazy i tym samym dać się nocy wyspać do rana, a ranu nie przeszkadzać w kontemplacji ciszy porannej.
Cisza poranna. Kto to wymyślił? Pierwsze słyszę, ciszę. Jeśli mieszka tu jakaś cisza, to tylko po to, by wszystko lepiej zagłuszać. Ćwierkościsk panujący w koronach drzew, Lux Aeterna Ligetiego w wykonaniu pszczół i bąków, puszczana na okrągło w krzewie czarnego bzu. Wycie dzikiej piły w tartaku od szóstej trzydzieści. Natrętny plusk wody w potoku. Deszcz. Coraz większy plusk. Co to za szmer? To moje wspomnienia. Przesypują się, jak piasek między palcami dłoni. Szczekanie psa na uwięzi. Chrobotanie spuszczela w legarze. Świst wiatru w szczelinach framugi okiennej starego domu. Łoskot z jakim róża otwiera swój pąk, odgłos spadającego na ziemię arbuza, to nic w porównaniu ze skowytem, dochodzącym z grządki z piwoniami, gdy w agonii tłuką ciężkimi głowami o ziemię. Grządka japońskich agonii, usłana pąsowymi płatkami faluje od setek mrówek. Mrówki podśpiewują sobie pod nosem smutną piosenkę o róży. Nucą bezustannie, jak tragarze w afrykańskim kraju, gdzie nie rosną piwonie.
'On est bien peu de choses
Et mon amie la rose
Me l'a dit ce matin
A l'aurore je suis née
Baptisée de rosée
Je me suis épanouie
Heureuse et amoureuse
Aux rayons du soleil
Me suis fermée la nuit
Me suis réveillée vieille
Pourtant j'étais très belle
Oui j'étais la plus belle
Des fleurs de ton jardin...'*

Znów się rozgadałam o ciszy i śpiewam z mrówkami, a miałam transmutować.
Przed moim oknem rośnie rozłożysta jabłoń. Widzę fragment zielonej i wyjątkowo bujnej tego lata korony drzewa, które było tu zanim powstał dom. Dom jest stary i z drewna. Jabłoń jest wiekowa. Ja mam wiele godzin lotu za sobą. To jeden z błyskotliwych idiomów, funkcjonujących w  języku francuskim. Znałam kiedyś piękną kobietę. Wysoką blondynkę o niezaprzeczalnym i rzadkim talencie do osiągania bez wysiłku w pocie czoła wszystkiego, co wysokiej blondynce jest nieodzowne. Zanim pojawiły się pierwsze zmarszczki wokół ust (te bolą najbardziej), dorobiła się pięknego męża, bogatego domu, dochrapała mądrego dziecka. Słoneczne dni spędzała na tarasie swojej, nowoczesnej willi w bikini. 'Mamo, zamiast się smażyć cały dzień, może byś się pouczyła języków? Zasugerowało mądre dziecko.  'I czego jeszcze? Może w dodatku obcych?' odparła, wsmarowując masło kakaowe w złotą skórę swych pięknych ramion. Francuskim dla obcokrajowców posługiwałam się  bez wymówek przez dwadzieścia lat i codziennie zaskakiwał mnie, kolejną subtelnością. Życie jest prezentem. Życie to nie prezent. 'Chaqun sa merde. C'est simple, comme bonjour'
'Któregoś dnia powieszę się na tym dębie. Zobaczysz. Któregoś dnia wstaniesz, zrobisz sobie, jak co dzień kubek herbaty. Chmurka mleka rozleje się po niebie Liptona. Podejdziesz do okna, a ja będę dyndał na tej gałęzi.'
Powiedział chłop, jak dąb z psychiką dupka żołędnego, patrząc przez okno kuchenne na rozłożysty dąb szypułkowy. Dąb rósł przy parterowej willi, w pięknym parku, we wciąż rozrastającej się koronie dużego miasta.
Powtarzał tę kwestię niejednokrotnie i wpatrywał się w szary pień drzewa. Czekał, aż dąb poda kolejną kwestię, dzięki czemu mógłby nareszcie odegrać słynną scenę z wisielcem do oklasków, jak przystało na parkowego kabotyna. Zmieniał czasami dynamikę, rytm, intonację. Nigdy treści. Dąb zawsze miał dziurę.
Znali się dobrze z dębem od ponad trzydziestu lat. Oczywiście, jeśli założymy, że znać kogoś dobrze jest wtedy, gdy widzisz go codziennie rano. Pijesz z nim kawę. Jesz śniadanie, patrząc na niego. Mówisz do niego, a on do ciebie nic. Tylko stoi nieruchomo. Możemy zatem powiedzieć, że byli dobrymi kumplami. Może nawet kochankami. Mogliby razem korę kraść!
Dąb miał obecnie około stu lat. Był smukły i o wiele wyższy od parterowej willi na wysokiej podmurówce, zbudowanej u jego podnóża. Gdyby zignorować tabliczkę z absolutnym zakazem
'È pericoloso sporgersi' i wychylić się z kuchennego okna, można było z powodzeniem dotknąć dłonią jego chropowatego i rosochatego od wysokości dwóch metrów w górę, pnia. Pogłaskać trąbę stuletniego słonia, stojącego na jednej, dębowej nodze w rozległym parku otaczającym podmiejską willę o nazwie wygiętej z drutu i przytwierdzonej do beżowej fasady. 'Ma-vie-la'. W wolnym tłumaczeniu: 'moja willa,  moja willa, moja wielka, wielka willa.'
Willa mogła z powodzeniem nosić zupełnie inną nazwę drucianą. 'Rien-sans-peine', czyli 'Orka na ugorze'. 'Do-mi-ci-la-do-re'. 'W dom-mi-graj'. Gama z powyłamywanymi dźwiękami, którą ćwiczy każdy król Karol z królową Karoliną w zamku z pustaków i snów.
'Nie opowiadaj bzdur. Jak będziesz nadal mnie zadręczał, to karzę go ściąć!' Powiedziała Pani domu do swojego syna szypułkowego. 'Tato, słyszałeś? Mama chce...'
Około trzydziestoletni mężczyzna odszedł od okna i otworzył każdą z setek szafek kuchennych, wykonanych z płyty paździerzowej i pokrytych fornirem, imitującym dąb jasny. Trzaskał drzwiczkami w poszukiwaniu papierowej torebki z cukrem. Pił kawę wyłącznie gorzką i z domieszką cykorii. Jadł cukier garściami. Czasami brało go na cukrową wyżerę.
'Zamek mojej matki', pomyślał i nadal miotał się po kuchni. 'Cuisine intégrée'. Absolut Pani domu, o który walczyłaby do ostatniej kropli krwi, gdyby nadarzyła się okazja do bitwy na lniane ścierki i żeliwne rondle. Pełna zabudowa kuchenna. Od sufitu po posadzkę. Wzdłuż i wszerz. Kuchnia, wielka jak miasto. Każda szafka, jak kamienica. W kamienicy, mieszkania. Narożne mieszkania przysposobione w ekskluzywny tourniquet. Karuzela na gary. Istny zawrót głowy.

Pierwsze, co poszło pod siekierę po śmierci Pani domu, matki chłopa żołędnego to była właśnie ta, historyczna miejscowość. Widziałam go, jak stał przez chwilę, w zamyśleniu lub katatonii z dłonią opartą o trzonek siekiery. Siekiera stała spokojnie, toporną głową w dół i opierała się w katatonii lub zamyśleniu o jego biodro. Potem zaczął się bal. W tan poszły drzwiczki ze skomplikowanymi zawiasami, szuflady wyposażone w ślizgowy, bezgłośny system wysuwania i wsuwania. Dwukomorowa, ceramiczna sadzawka z fontanną na zimną i ciepłą wodę, na której siekiera stępiła sobie swój głupi, kanciasty łeb, zatańczyła na bis z kilofem, kuzynem siekiery. Ale to było już po balu. W przeciągu trzech kolejnych tygodni, willa zmieniła oblicze.
Jelitowaty korytarz, wijący się przez ponad trzydzieści lat, jak padalec od drzwi wejściowych do toalety, leżącej po przeciwległej stronie, stał się przestronnym, rozbielonym hallem. Natrętny ruch robaczkowy w ślepej kiszce bez okien, z której prowadziło dziewięcioro drzwi do dziewięciu pomieszczeń willi ustał. Wszystko, co do tej pory wchodziło z przyjaznym uśmiechem 'bonjour, je suis de retour et toi, ma douce ca va?', wszystko inne, co już znajdowało się w korytarzu, ignorując sympatyczne powitanie i pozostałe wszystko, co kryło się po kątach pokoi, wstrzymując oddech, żeby tylko nie wypuścić z siebie odrobiny życzliwości, przestało metodycznie spływać do kloaki, jak u padalca. Mocz, osiągnięcia sportowe młodego chłopca, wstrzemięźliwość mężczyzny, jajowody, aspiracje kobiety, nasieniowody, miłość, nienawiść, rutyna, wsio. Dziewięć pomieszczeń opodatkowanej przestrzeni życiowej. Dziewięć komórek tego, samego organizmu, składającego się z dwóch członków martwych i jednego członka żywego, odetchnęło z ulgą.
Pani domu odeszła. Chłop szypułkowy miał nagłą i gwałtowną chcicę na cukier.
Pan domu opuścił pokład tratwy rodzinnej dawno temu. Tchórz. Szczur. Uciekł na zawał. Nikczemne kopsnięcie w infarctus tuż po czterdziestce, roztrzaskałoby rodzinną tratwę na drzazgi, gdyby nie Pani domu. Wzięła i pochowała tchórza, na którego i tak nigdy nie mogła liczyć. A co miała innego zrobić? W dniu pochówku szczura miała na sobie różowy kostium Chanel, toczek w tym samym kolorze, białe rękawiczki i apaszkę w bordowe ciapki, marki Dallas.
Pobrali się z tchórzo-szczurem z bliżej nieokreślonych przyczyn kilkanaście lat wcześniej. Pewnego pięknego, majowego dnia roku minionej elegancji. Przyszła Pani domu, a wtedy jeszcze Edith, w białej sukni inspiracji hiszpańskiej, o długim tyle, falbanach i obszernych bufkach, stąpała po bruku przed kościołem dużego miasta, synkopując. Delikatna woalka wpięta na iberyjskim grzebieniu z kości słoniowej w kok z kruczoczarnych włosów, wyglądała zjawiskowo. Perłowe pantofelki na sprzączkę utrzymywały rytmiczny kontakt z trotuarem. Można było jednak dać sobie głowę uciąć, że od pasa w górę Edith płynęła w krystalicznej wodzie powietrza. Wachlowała ramionami, które wiły się, jak wodne węże i odpływała z przymkniętymi brązowymi oczami w błękitną dal.
'Jak to, nie ma Pan zdjęcia mojego trenu?To jakiś koszmar. Chyba wyraziłam się wystarczająco wyraźnie? Jaki pakiet? Czterysta zdjęć? W dupie mam twój pakiet? Gdzie jest mój tren, idioto?'
Edith rzuciła słuchawką telefonu, krusząc bakelit aparatu stacjonarnego. Już w pierwszym tygodniu zamążpójścia, wiedziała że łatwo nie będzie. Oj, nie. Była tylko słabą kobietą, która złożyła w ofierze wszystko, co najdroższe. Mrzonki.
A on, podle poprosił ja o rękę i zaczął na damskiej, wyciągniętej z dobroci serca dłoni składować bukiety egzotycznych kwiatów, pocałunki, książeczki czekowe, kluczyki do samochodów bez dachu. Jak on sobie wyobrażał, że słaba kobieta ma to wszystko unieść? Wkrótce potem, Pan domu zdradliwie dźgnął ją ciążą. Została pchnięta nożem ciąży w brzuch, gdy stała nad przepaścią niepewności. W ramach protestu powiła mu syna. Pan domu cieszył się na widok żółtego i spoconego bobaska, jak dziecko. Nie wierzyła własnym oczom, że można aż tak się cieszyć na widok leżącego na wznak, niemego stworzenia o nieproporcjonalnie dużej, łysej głowie i krótkich, dygoczących kończynach. W ramach zaostrzenia protestu zabrała się do dekorowania willi, co zajęło jej z niewielkimi przerwami na podróże, około piętnastu lat. 
W roku zakupienia kolejnego, brązowego dywanu do salonu Pan domu czmychnął. Zszczurzył. Odpokładził. Pani domu przejęła stery i dryfowała po oceanie łez nad własną niedolą do czternastego, zeszłego miesiąca włącznie. Zmarła piętnastego o szesnastej. Syn w międzyczasie urósł na potężnego faceta o szypułkowatej osobowości. Mieszkał sam w wynajętej garsonierze w centrum dużego miasta. Wykonywał odpowiedzialną pracę, chodząc po mieście z brązową teczką od poniedziałku do piątku. Na każdy weekend kalendarzowy wracał podmiejskim pociągiem do domu. Nienawidził tego. Nie mógł bez tego żyć. Wakacje spędzał na gadaniu do dębu. 'Któregoś dnia powieszę się.' Nie ma żadnych zdjęć z wakacji.
Którejś, kolejnej z rzędu wczesnej jesieni, stojąc pod dębem dostał żołędziem w czaszkę. Stał tam od dłuższego czasu. Wpatrywał się w okno obserwując Edith, jak krzątała się po kuchni. 'Czy drzewa decydują, gdzie będą rosły?' zapytał okno. Żołądź upada na ziemię i wypuszcza dwa kiełki. Jeden ciągnie go w dół i przytwierdza do podłoża. Drugi ciągnie go w górę. Pomiędzy, jest miejsce na pionowe życie. Pomiędzy, jest miejsce na naciąganie. Stał pod dębem solidnie przytwierdzony do podłoża wyjątkową, starzejącą się kobietą  na wysokiej podmurówce, a jednocześnie coś ciągnęło go w górę. Ruszyłby się. Zamiast tego, wył na całe gardło do środka. Wyrwałby się z korzeniami i zabrał je w trok. Znalazłby lepsze miejsce, żeby sobie rosnąć. Rozkręciłby jakiś interes. Poznałby ludzi. Poznałby kogoś. Zrobiłby kilka zdjęć w towarzystwie. W plenerze. Wył w pień milczącego drzewa.

Po obróceniu kuchni w pył i zwoje poszarpanych kabli, większość ścian domu runęła.
Każdemu z nas zdarzyło się przynajmniej raz podziwiać wnętrza ze spokojnych snów w czasopismach wnętrzarskich.
Jasne ściany i posadzki, minimum mebli z salonu meblowego 'Knieja północy'. Przestronna, jasna kuchnia z drzemiącym pod stołem labradorem. Kominek. Kubek dymiącej herbaty parzonej w imbryczku, a nie z latawca na sznurku, zanurzonego na trzy sekundy się we wrzątku i odciśniętego na łyżeczce.
Wszyscy chcemy pogłaskać psa i wlepić wzrok w tańczący za ognioodporną szybą, płomień w norweskim kominku.
'Mamo, co teraz będzie?' Takie wnętrze, to kwintesencja autentycznego domu. 'Jak ja cię, kurwa nienawidzę.'
Prawdziwy Dom to sześć rozświetlonych słońcem pomieszczeń, powstałych ze scalenia w funkcjonalne podgrupy pozbawione drzwi, dziewięciu klitek brązowo-beżowego maceratu, wypełnionego kanapami o wyleniałej, brunatnej tapicerce i ciężkimi meblościankami. 'Kocham Cię, mamo.' Krzesłami, stojakami na filodendrony i barkami na alkohole, na toczonych nóżkach, zakończonych skrzypiącymi kółkami.
'Jak będziesz nadal mnie zadręczał, to go karzę ściąć!' 'Tato, słyszałeś? Mama chce...'
Connandąb kuchniogromca przeglądał numer Maison&jardin siedząc w aksamitno-brązowym, tapicerowanym fotelu. Pod spodem fotela, na listwie biegnącej tuż w zasięgu lewej ręki, przyklejone były gumy do żucia. Były tam od lat. Tajna kolekcja chłopa żołędnego. Cicha, nigdy nie odkryta przez Edith rewolta. Chłop żołędny sięgnął pod fotel i bezmyślnie wpakował sobie w usta sparciałą, pozbawioną smaku gumę do żucia. Miał ochotę na cukier.
Za plecami miał zabejcowaną na ciemny brąz bibliotekę wykonaną na zamówienie przez stolarza, na którego grobie od wielu lat widniał napis: 'Co dąb, to nie brzoza, co krowa to nie koza.'
Półki biblioteki uginały się pod brunatnymi książkami o zapachu stęchlizny, bibelotami z wakacji, których Pani domu przywoziła na tony, fotografiami o rdzawej dominancie, zastawami do kawy z beżowej glinki i dowcipnymi miniaturkami beczek na wino z zawieszonymi na gwoździkach drewnianymi kielonkami w stylu folk. Prezenty od dalekiego kuzynostwa Pani domu, po mieczu zza wschodniej granicy. Connandąb, uzbrojony w odpowiednie narzędzia i materiały walczył z budowlanym kompleksem Edyty. Metodycznie. Krok po kroku. Brąz płowiał, przestrzenie wewnętrzne powiększały, jak opuchlizna na przemęczonej chlaniem wątrobie. Z gruzów wyłaniał się nowoczesny loft.
Rany cięte na dłoniach goiły się pod plastrami, siniaki bledły pod kojącym wpływem maści z arniki, a barki bolały znacznie mniej nad ranem. Tylko głowa pękała. Lato dobiegało końca, gdy chłop żołędny skończył remont. Gruz został wywieziony, bibeloty i meble oddane instytucji charytatywnej, a książki spalone. Dom oddychał spokojnie. Dach unosił się lekko i opadał. Dotlenianie domu nie było dostrzegalne nagim okiem, ale jego stan był stabilny. Odżywał. Z chłopem żołędnym nie było za dobrze. Nie miał już nic do zburzenia. Ani skrawka tapety w brązowe piwonie na tle beżowo-brunatnej kratki do zerwania. Ani jednego lustra w ramie z giętego żelastwa z imitacją róż, kolców i liści róż, do rozbicia na sztylety. Leżał sparaliżowany w łóżku, w pięknej sypialni w stylu skandynawskim i czuł nieodpartą potrzebę napełnienia się cukrem.

Pierwszego ranka jesieni po remoncie, widziałam, jak chłop żołędny wstał około dwunastej. Stanął pośrodku kuchni amerykańskiej, z centralnym barem i inkrustowaną w nim najnowocześniejszą kuchenką indukcyjną i jednokomorowym zlewem Wstawił wodę w elektrycznym, cichym jak elegancki samochód, dzbanku z nierdzewnej stali i zdębiał, patrząc w okno. Dąb znikł. Została głęboka dziura w trawniku. Otworzył okno. Z dziury dochodziły dźwięki. Wytężył słuch. Nadstawił ucha.
'Któregoś dnia, jak będziesz mnie nadal zadręczał, powieszę się na tym Liptonie. Zobaczysz. Któregoś dnia wstaniesz, zrobisz sobie, jak co dzień czterysta zdjęć. Chmurka mleka rozleje się po twoim trenie. Podejdziesz do okna, a ja będę dyndał na tym szczurze. Et toi, ma douce ca va?'


* piosenka autorstwa Cécile Caulier i Jacques'a Lacombe, znana z wykonania Françoise Hardy i innych.




Pociągnij z gwinta namiętności, mała

'Będzie bita śmietana z rodzynkami, galaretka tęczowa, koktail borówkowy i torcik Marcello.'
Mam siedem lat bez trzech miesięcy i jestem jeszcze dzieckiem. Sterczę z mamą i młodszą siostrą od pół godziny w kolejce w koktajlbarze na Krupówkach i bolą mnie nogi. Na zewnątrz jest ciemno. Trzecia dwadzieścia po południu, grudzień roku, w którym istniał jeszcze Nasz Koktajlbar, Kmicic i zegarmistrz, sprzedający zegary z kukułką po przeciwległej stronie ulicy.
Zegary zawieszone w witrynie sklepiku zegarmistrza fascynowały mnie od lat, bez względu na porę roku. Za każdym razem, gdy szłam na rurkę z kremem, sprzedawaną z wózka ulicznego, podobnego do wozidła na krakowskie bajgle, zatrzymywałam się zahipnotyzowana przed spektaklem kukułek. Guignol, Pantaleone, Punch and Judy mogły się schować przy drewnianych, cudnie malowanych kukułkach, wysuwających się z okienek kilkunastu zegarów naraz i chowających się frenetycznie po wykukaniu się na amen. Szczęka najpierw opadała mi z zachwytu, później zaciskała się na chrupiącej rurce z kremem. Rurka tryskała bitą śmietaną brudząc mi bródkę i czarne, jak świętoziem dłonie, którymi jeszcze godzinę temu grzebałam w żużlu na podjeździe warsztatu samochodowego mojego dziadka. Kukułki znikały za zatrzaskującymi się za nimi mikroskopijnymi okienniczkami, a ja nieruchomiałam w niemocy i  rozkoszy.
Każdego lata żużel z podjazdu nie tylko fajdał moje ręce do łokci i smolił przód ubranek. Któregoś lata podziurawił mi obydwa kolana i zdarł pół twarzy. Bolało, jak cholera. Babcia wykąpała mnie w Gencjanie i byłam fioletowa przez dwa miesiące wakacji. Bolało, jak cholera.
Minek był moim kuzynem i miał kumpla. Lokalnego chłopaka o nigdy nie wyczesywanej, słomiano-żółtej czuprynie oraz niehomologowanej, największej w południowej Polsce ludowej kolekcji pudełek po zapałkach i opakowań po papierosach. Kolekcja zajmowała liczne półki w jego pokoju i wywarła na mnie ogromne wrażenie, w dniu gdy Minek zaprowadził mnie po raz pierwszy do swojego kumpla. Chłopcy byli prawie w tym samym wieku. Ja byłam od nich młodsza o wystarczająco tyle, żeby szwendać się za nimi wykonując dwa razy więcej kroków, żeby nie stracić drani z oczu. Podobnie do mnie, Minek spędzał każde wakacje u dziadków. Biegaliśmy razem po łąkach, chodziliśmy na borówki na Gubałówkę i rzeźbiliśmy płaskostwory w kaczym mydle.
Kacze mydło, to miękki kamyk mieszkający w zimnej wodzie. Szary łupek pieniący się przy potarciu o inny kamyk. Kacze mydło musiało być regularnie moczone, żeby się pieniło. Dlatego większość czasu spędzaliśmy nad potokiem. Od tarcia, kruszenia i moczenia, kamyki stawały się prostymi w formie płaskorzeźbami. Najczęściej rzeźbiłam twarze powykręcane grymasami, które zawsze zostawiałam nad potokiem. Minek rzeźbił kamienie. Godzinami obrabiał z pasją okrągłe kamyki, tak aby wyglądały smuklej i bardziej wrzecionowato. Zawsze zabierał je ze sobą do domu, za co dostawał niezłą burę od babci. 'Nie przynoś mi do domu kamieni! Ile razy mam powtarzać? Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.' Ciekawe, czy babcia sprałaby Minka na kwaśne jabłko, gdyby przyniósł do domu kawałek diamentu, szafiru czy grudę złota, znalezioną na dnie potoku Młyniska?
Wielką frajdę sprawiało mi wyobrażanie sobie  przerażonej miny homo zakopanis zakopanis, przechodzącego przez kładkę nad wodą, gdy patrząc od niechcenia w kamienne koryto potoku nagle zauważał powykręcane, szare gęby. Tak bardzo chciałam zobaczyć   na własne oczy efekt swobodnej ekspozycji mojej twórczości artystycznej na proces rozwoju osobowości człowieka z ulicy Kasprusie, wzbogacania doznań estetycznych człowieka na kładce prowadzącej na tyły sekcji przyrodniczej Muzeum Tatrzańskiego  i wzbudzania w nim głębszych emocji! Podobne  motywy pokierowały mną pewnej zimy, gdy namówiłam moją, młodszą siostrę do ulepienia bałwana na zaśnieżonym skwerze w pełnym centrum Zakopanego. 'Patti, postawimy tu sracz!'
I ulepiłyśmy, uwijając się przed podwieczorkiem nadnaturalnej wielkości muszlę klozetową.
Z deską i spłuczką! Elegancja-Francja.
Mam w wielkim poważaniu sztukę abstrakcyjną. Potrafię godzinami wpatrywać się w obraz o niczym, zbudowany z plam i rytmu. Wlepiam wzrok i czuję, jak błogość rozgrzewa moje rozluźnione kończyny. Obcowanie z dziełem sztuki wykonanym w technice color fieldu wzmaga produkcję oksytocyny w moim mózgu i twardnieją mi sutki. Zaczynam szczerze kochać ten prostokąt zagruntowanego płótna, naciągniętego na krosno. Harmonijna gra warstw kolorowej farby pod satynowym werniksem doprowadza mnie do stanu gęsioskórki. Mam podobne doznania słuchając dobrej muzyki jazzowej. Jak określiłabym dobry kawałek? To ten, do którego twoje narządy wewnętrzne zatańczyłyby kankana na stole, zrzucając z siebie wprawnym gestem strip-teaserki otrzewną.
Dlaczego w takim razie w korze drzew zawsze widzę Bitwę pod Issos Altdorfera, a w szarym kamyku nad potokiem, powykręcaną gębę?
'Widziałaś? Na La Prade, pośrodku potoku? Ktoś miał niezły tupet. Uprawiał tam czarną magię. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Jeszcze sprowadzi na nas nieszczęście.'
Louis, pasterz-poeta, lewicujący post-hippis, znany aktywista w walce o zachowanie dofinansowania ze środków europejskich hodowli w tak trudnym środowisku górskim oraz równowagi w naturze miał pięćdziesiąt lat, umorusane gumiaki marki Aigle, zwisające na jego szczupłych biodrach, nieprane od tygodni jeansy cuchnące amoniakiem i lanoliną, wygaszonego, własnoręcznie skręconego peta przyklejonego do palców prawej dłoni i cudnego psa marki border collie o imieniu Free.
Pies o błękitnych oczach i powłóczystej, czarno-białej, jedwabistej sierści został ochrzczony jednosylabowym świstem w hołdzie dla najlepszej w historii brytyjskiego progrocka formacji o tej samej nazwie. Istniała również mniej progresywna, nieoficjalna etymologia imienia Free.
Louis świetnie gwizdał, jak na pasterza przystało. Kiedy psiak był jeszcze bardzo mały i nie miał imienia, Louis zagwizdał na owce, które pasły się opodal owczarni. 'Fffffrrriiii' na dwóch palcach poniosło się w dolinie echem, owce zeszły truchtem ze stromej łąki, a szczeniak przybiegł merdając ogonem. I tak już zostało.
La Prade, to nazwa rozległej łąki w górskiej dolinie. Najcenniejszy kawałek gruntu, o który daliby się pozabijać, a potem śmiertelnie trafieni w serce cipuagą, pozabijaliby na śmierć górali górale.
To idealne pastwisko dla owiec, kóz, krów i koni. W górach, płaskotrawsko zawsze było na wagę złota. La Prade to idealne pastwisko dla miastowych. Camping La Prade. La Prade, prywatne lądowisko dla helikopterów. Tor do go-kartów, La Prade. Heja,  nikczemnicy, twarde sztuki i maturzyści, zabierzcie się wszyscy dziś w nocy na La Prade. Będzie zajebisty raveparty. Nikomu nie mów i prześlij dalej.
Nasza La Prade, na początku XXI wieku nadal pozostawała w gestii gminy i pasły się na niej krowy. Szeroki i płytki potok o identycznej nazwie przecinał łąkę na dwa nierówne wielkością i kształtem, zielone płuca. Po jednej stronie rosły gigantyczne paprocie i trawa, po drugiej gigantyczne paprocie, trawa i stare jabłonie. Jesienią, drzewa rodziły małe, rumiane jabłka, którymi dzikie świnie i ja upijaliśmy się, jak cydrem.
Nie widziałam. Poszłam sprawdzić. Dzień dogasał, gdy w końcu znalazłam się nad brzegiem potoku. Wszystko było takie samo, jak zawsze, a jednocześnie trochę odmienione.
Krowie placki, którymi usiana była polana, co do joty imitowały ogrodowe pas japonais i prowadziły najkrótszą ścieżką do miejsca wodopoju. Skrzętnie omijałam jeden po drugim, jednocześnie idąc śladami krów. Na każdym placku krzątały się granatowo-czarne żuki. Ostatnie miny przeciw piechocie spacerującej rozpływały się w wodzie. Zgraja maleńkich rybek kłębiła się przy brzegu. Stabilizowały swoją pozycję pod prąd wachlując bez ustanku płetwami, jak skrzydłami. Wyglądały, jak wodne, srebrne kolibry z otwartymi na oścież gębami i łapczywie zasysały rozwodnioną, brunatną smugę soli mineralnych i kału.
'Les goujons' pomyślałam po francusku. Z przyjemnością obserwowałam przez chwilę te, sympatyczne rybeńki mylnie brane przez kompletnych ignorantów w kwestii wędkarstwa za młode pstrągi, a przez nieco bardziej oświeconych mylone z młodymi brzanami. Słońce jeszcze nie chyliło się ku zachodowi, ale nie było już widoczne spoza łańcucha górskiego. Podniosłam wzrok spod powierzchni wody i ujrzałam totem. Ponad dwumetrowy drewniany badyl stał pośrodku nurtu. Wciśnięty w podwodny sabot z kamieni zachowywał pion.
'Hmm...' pomyślałam w byle jakim języku. Badyl wyglądał na z grubsza ociosany. Był szerszy u nasady taplającej się w wodzie i zwężał się ku górze. Czubek totemu był zaokrąglony i wypolerowany. Tuż pod czubkiem widać było delikatny zarys koloratki. Z pewnością wycięty kozikiem, sugerował za pomocą niechlujnych nacięć niby-kapturek.
Na pierwszy rzut oka było widać, że rzeźbiarz miał coś na myśli, ale przegrał z twardym drewnem. 'Marny Kanamara Matsuri' powiedziłam na głos w dwóch językach naraz.
'Connemara? To znaczy, że komuś zachciało się celtyckich wygłupów?U nas to nie przejdzie. Tu jest Oksytania, psiakrew.' Zaprotestował głos zza moich pleców. Free obsikał konar jabłoni leżący na brzegu potoku i wszedł do wody. 'Muszę już iść.' Pożegnałam się i ruszyłam w kierunku wsi.
Free szczekał, jak opętany, gdy pasterz Louis wyrywał totem z kamiennego stosu i tachał go na brzeg. Zwolniłam nieco mój dynamiczny marsz  w ciemność i odwróciłam się dyskretnie.
W półmroku Louis lał na mokry, drewniany drągal, pojękując. Przyspieszyłam i wkrótce La Prade zniknęła za zakrętem.
Wyczyściłam moim, najdłuższym palcem salaterkę po bitej śmietanie i wyciągnęłam go przed nosem mojej siostry.
'Tak się nie robi przy ludziach!' mama kopnęła mnie pod drewnianym stołem Naszego Koktailbaru, nie przerywając dyskusji o życiu ze starą, dobrą znajomą, która dołączyła do nas siorbiąc przez rurkę koktail bananowy. Już od dłuższego czasu, moja kilkuletnia siostrzyczka wpatrywała się najbardziej chabrowymi na Podhalu oczkami w trójkolorową, galaretkę tęczową. W tamtych czasach tęcza cukiernicza składała się wyłącznie  z trzech pasemek żelatyny z cukrem i flawoksantyną, rubiksantyną i podejrzanym E104. Indygotyna i sine ametysty nie należały do barw kuchni swojskiej.
'Widziłaś? To Baśka Hejnalistka. Ma tupet tu przychodzić. Pewnie relaksuje się przed nocną zmianą.' Zaśmiała się demonicznie dobra znajoma mamy. Była świetna w śmiechu demonicznym. Wielokrotnie próbowałam podrobić jej teatralny, pełen kontrolowanej wzgardy śmiech, gdy babcia stawiała przede mną talerz słonej owsianki. 'Owies jest dobry dla koni', rżałam pogardliwie, widząc się do góry nogami w wielkiej łyżce z alpaki. 'Przestań fukać i wcinaj.'
Nigdy nie zabrzmiałam przekonująco.  Nie wiedziałam wtedy, że naprawdę demonicznie mogła się śmiać tylko prawdziwa kochanica Mefistofallusa. Słyszałam ją nieraz, jak wirtuozersko dozowała płytki i pogardliwy wydech przez nos, bez otwierania ust. 'Tu są matki z dziećmi! Kurwa. Niezłe ma te norki.' Parsknęła wulgarnie dobra znajoma mamy, mierząc od stóp do głów eleganckie norki zarzucone na ramiona kobiety około trzydziestki o mocnym makijażu, wysokich botkach, jasnych lokach z widocznym odrostem i obcisłej kiecce w lamparta. Pomyślałam, że była to jedna z pań-muzyków, jak zresztą większość znajomych mamy. Uśmiechnęłam się zatem do Baśki Hejnalistki, wyobrażając ją sobie bez trudu, grającą na trąbce na wieży kościoła Mariackiego. 'To musi być męczące, tak co godzinę dmuchać. I to przez cały dzień! No, nie mamo? ' Zapytałam multi-instrumentaliskę, znawczynię folkloru ziem górskich i uznaną nauczycielkę solfeżu. Dobra znajoma mamy oniemiała.
Baśka Hejnalistka zamówiła krem sułtański, banana po kubańsku, kawę z koniakiem i usiadła przy stoliku z widokiem na zapadającą na Krupówki noc grudniową.
'Przestaniesz wreszcie bawić się galaretką! Wychodzimy. Można oszaleć z tymi dziećmi.'
Patti rozpłakała się i wróciłyśmy do domu przez marnie oświetlony park miejski, pospiesznie mijając zastygły z zimna pomnik bohaterów Armii Czerwonej z dwoma działami przeciwpancernymi 45mm, model 1942.
Pioktaninowe lato płynęło spokojnie. Spływało górskimi dolinami do morza. Snopki siana pachniały końskim łajnem. A może było odwrotnie? Wciągałam nosem oba aromaty z równą przyjemnością. Dopełniały się według mnie perfekcyjnie i budowały odurzający  bukiet prawdziwej wolności. Chłopcy coraz częściej znikali w dziurze w płocie, prowadzącej do domu kumpla Minka. 'Matoły.' Pomyślałam z wyrozumiałością siedząc w samotności nad wartkim potokiem, okraszonym tu i ówdzie rzadkim okazem pięknej opony od Ursusa. W górach na nic zdawały się ciągniki. Ze względu na niekorzystne ukształtowanie terenu, odpadały w wyścigu z końmi. Leżały na wznak kołami do góry, jak bezradne żuki  i wylewał się z nich brudny olej, cuchnąca maź z systemu hydraulicznego, płyn hamulcowy i tęczowe paliwo z nieszczelnego baku.
Zdawałam sobie sprawę, że my, dziewczyny różnimy się od chłopaków. To było przecież jasne, jak słońce. Nawet czteroletnia Patti wiedziała, że chłopaki są głupie i sikają na stojąco, bo są głupie!
Pewnego pięknego dnia tatrzańskiego uzyskałam namacalny dowód i jego potwierdzenie na głupotę chłopaków.  Dwa blado-różowe, miękkie serdelki dziewięcioletnich chłopców o wyszczotkowanych, anielskich loczkach, pakułowatej czuprynie i kompletnie tępych uśmiechach spoczywały w moich, małych, fioletowych  dłoniach, w pokoiku filumenistycznym. Wyglądały, jak śpiące gąsieniczki jedwabników. Spały. 'I co?' zapytał kumpel Minka. 'Nic.' Odparłam znudzona. 'Brzydkie.'










Pani zamawiała budzenie?

Kamila ociera się o moją, stężałą twarz i wcale nie zwraca się do mnie per Pani.
Żaden z kotów, o jakie było mi przyjemność się otrzeć, nie używał tej formy grzecznościowej, wywodzącej się z ogólnych zasad przyzwoitości i przystosowania do życia w społeczeństwie wielogatunkowego łańcucha pokarmowego. Kot, jeśli w ogóle uzna cię za coś, na co należy zwrócić uwagę, wali per Ty. Jak anonimowy komentator na Necie, nawiązuje z tobą bezpardonową więź i mówi, co o tobie myśli. Pan i Pani leżą sztywni, niczym król i królowa w krypcie etykiety. Ty i Ty nigdy nie drętwieją. Aktywne od świtu do świtu, wyrażają swoje poglądy na temat albo cross-postują kompletnie off topic.
'Dziś rano wyprowadziłam moją kotkę na spacer. Niedaleko. Do lasku za domem. Teraz, moja kotka pije kawę z mlekiem, siedząc przy stole kuchennym. Ja, w tym samym czasie delektuję się tłustą, soczystą i nieco żylastą myszą na słomianej wycieraczce. Na słomiance widnieje napis, bonjour i au revoir. Au revoir jest napisane oczywiście do góry nogami. Co u Ciebie słychać?'
Przeczytałam raz jeszcze, to co napisałam kompletnie ad do góry nogami hoc i wcisnęłam enter. Na Necie obowiązuje zakaz spamowania oraz kategoryczny zakaz wysyłania łańcuszków szczęścia zwrotnego. Ewidentnie złamałam ten, drugi. Wysłałam trochę miłości i atencji, facetowi o którego moje serce walczy, jak ślepa kura o ziarno, które się jej kiedyś trafiło. Dziubnęła je, tu i ówdzie, zanim zapadł zmrok na dziesiątki lat.
'Wydepiluję kilka piórek, przeczeszę się, założę szpilki z gęsiej skórki i zrobię sobie tenebrous smokey eye. Wpadłam ostatnio na tutorial. Zniewalający efekt. Gdyby jeszcze ktoś mi zrobił fejwor i podrzucił w górę, to może udałoby mi się poszybować chwilę. Podobno, wyglądam korzystnie w locie ptaka.' Pomyślała kura i tak też zrobiła, by poczuć się jeszcze bardziej atrakcyjną kurą. Uwinęła się w trymiga i był zmierzch. Po ciemku kura widziała bardzo marnie przez perfekcyjne, czarne, niczym smoła smokey eye. Na nic się zdało kurze dreptanie w miejscu i rozdrapywanie czarnej ziemi pazurkami. W ciemności, złote ziarno potoczyło się po piasku, poślizgnęło po trawie, podryfowało, jak korek po wodzie i rozpłynęło w dymie sinego świtu.
Wysyłam ludziom zakodowane ociupiny miłości. Troskliwie głaszczę z włosem z potrzeby szczerego uczucia. Sypię garść emotikonek dla zachowania światowego pokoju. Szperam w Necie w poszukiwaniu metafizycznego wiersza Blake'a, który wysłałabym przyjacielowi dla osłody i trafiam na tajlandzką stronę z dziecięcą pornografią. Dzieci na zdjęciach są piękne, jak anioły na kwasie. Siedzą na poduszkach wypchanych gęsim pierzem. Mają rozszerzone źrenice i długie czarne rzęsy. Phuket ma piękne, piaszczyste plaże i kokosowe gaje, po których biegają dzieci. Ziarno usunęło wpis kury. Kurza twarz.

Nie próbuj odpowiedzieć kotu per Ty-kot. Z pewnością poczuje się urażony i wyjdzie z pokoju bez miauknięcia. Z psami jest zupełnie odwrotnie. Rzuć od niechcenia 'hej, Ty-pies', a psu z radości odpadnie ogon, kręcący się, jak szalony młynek. Ty-pies jest szczęśliwy, że Per Pani lub Pan zagadał do niego. Psy mają w sobie straszne puchy. Puste półki i kartony na czułość i uwagę.
Pies, jest jak rozgrzana, blaszana kotka. Bije od niego żar ciągłego braku miłości. Kot jest jak zimna suka, o której względy musisz zabiegać. Nie insynuuję, że kot jest bezduszny. Wręcz przeciwnie. Kot ma duszę, a Pani nie zamawiała budzenia na czwartą trzydzieści ogonem po twarzy. Teraz nie pozostaje jej nic poza obserwacją zachwycającego wschodu słońca i wstawieniem kawiarki Bialetti na fajerkę zionącą błękitnym, jak niebo nad Tajlandią płomieniem butanu.
Zanim się obudzę z sierścią Kamili w nosie, leżę na pół-wznak w pozycji pokrętnej. Sen jest po to, by dać ciału wypocząć. Dlaczego dany mi sen kroi moje ciało na pół? Jestem kobietą w skrzyni. Noc ubrana w klasyczny smoking z satynowymi wypustkami i długie, czarne futro o lśniącym syntetycznie włosiu, stoi nad skrzynią.
W dłoni nocy połyskuje zębaty półksiężyc, podobny do piły, którą noc w noc noc piłuje moje zmęczone ciało przynajmniej na trzy kawałki. Przed północą odpadają moje nogi.
Jak obliczyć WON, Wskaźnik Odpadu Nóg przed północą u kobiety w wieku średnim? Mystère et boule de gomme.
Leżę prawie na wznak, z twarzą odwróconą ku widowni średnich socjopatów, bo kto normalny lubi cyrk?
Pracowałam kiedyś w cyrku. Co wieczór tańczyłam na linie, rozciągniętej pomiędzy snem, a iluzją. Wciśnięta w złoty gorset i czarne, koronkowe majtki. W talii podtrzymywał mnie pas do pończoch. Wyłączne, poza kabaretkami naciągniętymi na moje napowietrzne nogi zabezpieczenie, wielokrotnie kontrolowane przez Kontrolerów Bezpieczeństwa i Higieny Pracy w Cyrku. Taniec na linie to praca równie trudna, co kontrola BHPwC. Nawet jeśli jest traktowana, jako zajęcie tymczasowe, pomiędzy snem, a iluzją. Skądże! Nie bałam się ani ciut. Po stronie snu rozciągnięta była siatka z moich kabaretek. Amortyzowała spektakularny skok na główkę, jaki wykonywałam na zakończenie numeru. Po stronie iluzji nadal spadam w dół, chociaż cyrk dawno splajtował. Dofinansowania ze środków publicznych się zachciało dyrektorowi. La politique et la démocratisation culturelle. Malraux by się uśmiał.
Spotkaliśmy się pierwszy raz w hallu Delegacji do Spraw Cyrku i Sztuk Ulicznych Ministerstwa Kultury. Mężczyzna, koło pięćdziesiątki skutecznie tuszował swój wiek pod obszernym rondem kapelusza Stetson z beżowego filcu, szatynowymi lokami do ramion, haftowaną na piersi w lustrzane ptaki koszulą z denimu, obcisłymi spodniami ze skóry, noszonymi na pasku z solidną, srebrzystą klamrą przedstawiającą głowę orła. Nie dałabym mu trzydziestu siedmiu lat. I nie dałam. Ostatni kwartał, wchodzący w skład skrzętnie zatajonych czterdziestu dziewięciu lat krył się w dekoracyjnych cholewach, dwóch szpiczastych botków kowbojskich i srebrnym pierścieniu z odłamkiem turkusa, na palcu wskazującym lewej dłoni. Staliśmy osobno i razem w chłodnym hallu dziewiętnastowiecznej kamienicy paryskiej. Przez okno duże, jak drzwi wpadało subtelne światło wczesnego popołudnia. Okno z pewnością wyglądało równie przepięknie, gdy krople deszczu umierały na nim w ostatecznym pocałunku.
'Podchodzisz do niego... wolniej, nie patrz pod nogi. Całujecie się... Michel, dodaj na nią ze dwa spoty, albo nie! Daj douche. Tak, chcę douche. Czego znów nie możesz zrozumieć? Całujesz ją, no dawaj. Nie mam zamiaru spędzić tu dziś całego życia !'
Byłam pewna, że to był on. Reżyser. Zanim popchnęłam wielkie skrzydło drzwi, wyciętych w jeszcze większej bramie, prowadzącej na patio kamienicy, nasze spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy. Uśmiechnęliśmy się do siebie wykonując roszadę na wąskim trotuarze. Vous d'abord, powiedziały orzechowe oczy dromadera z ogromnym, foliowym workiem na plecach, zamiast garbu. Patrice przypominał Grzesia niosącego worek piasku przez wieś, tyle że niósł kilka nieskazitelnie czystych garniturów i koszul z punktu Cinq a Sec, znajdującego się tuż za rogiem. 
A przez dziurkę Patrice ciurkiem sypiał czasem z Grzesiem.
Blanche była aktorką od sześciu miesięcy na bezrobociu i od pół roku po trzydziestce. Wychowywała sama synka. Owoc ślepej miłości i rozbielonej inscenizacji 'Matki Courage i jej dzieci' w jedynym teatrze małego miasta Pas de Calais. 'Pomalujemy wszystko na biało. Rekwizyty, aktorów, scenę, rozumiesz? Widzę to biało. Chcę to na biało. Biel, wszędzie biel. Jak suknia Panny Młodej, jak żałoba w Indii. Flaga nad barykadą. Biała plama. Zapomnienie. Wymazanie. Prześcieradło na trupach. Plamy możemy walnąć czerwone na przykład na wózku, kilku deskach. Będziesz ciągnęła wózek. Na końcu, wypuścisz białego gołębia z białej klatki, a ja strzelę do niego czerwoną farbą z markera do paintballa!' I rzeczywiście gołąb przeleciał przez salę teatralną. Reżyser wystrzelił z Brass Eagle'a. Gołąb umarł w locie. Stowarzyszenie Obrony Praw Zwierząt, Brigitte Bardot i właściciel wypożyczonego gołębia hodowlanego złożyli skargę. Sztuka została wycofana. Obciążony grzywną reżyser z żalu przeleciał aktorkę. Blanche urodziła syna. Syn urósł, jak na drożdżach i nigdy nie poznał swego ojca. Dzieciak był szczupły i cichy. Trochę zbyt poważny, jak na swoje sześć lat. Zajmował z mamą maleńką, jednopokojową dziuplę w hoteliku z apartamentami, wynajmowanymi na okres od minimum dwóch tygodni do sześciu miesięcy, nad malowniczym brzegiem alpejskiego jeziora. W czasie, gdy Blanche patetycznie poszukując angażu wciskała karteluszki z jej nazwiskiem i numerem telefonu, reżyserom pijącym gin z kolą na Międzynarodowym Festiwalu Nieskończonych Form Teatralnych, dzieciak siedział na łóżku i uczył się na pamięć mapy nieba z Wielkiego Atlasu Nieba Readers Digest. Blanche właśnie wcisnęła pomiętą karteczkę zaskoczonemu Patrice'owi, gdy dzieciak szepnął, wpatrzony w kolorową ilustrację Mgławicy Oriona:' Sto milionów lat samotności.'
W porównaniu z kosmicznie odlotowymi zjawiskami, jakie można zaobserwować w placówkach Kultury i Sztuki naturalne zjawiska tracą na uroku. Czym miałby nas zauroczyć prozaiczny ruch ciał niebieskich wokół słońca, tworzenie się mgławic lub naruszenie struktury molekularnej powietrza pod wpływem promieniowania kosmicznego, skoro mamy kulturę i sztukę?
W oddziałach Delegacji do Nierozwikłanych Spraw Praw Autorskich i Wolnego Nieprzepływu Tantiem, następuje sofistykacja formy odmiennego kalibru. Sekretarki-Asystentki nie chodzą, lecz przemieszczają się ruchem lewitującym nad posadzką, wysadzoną mozaiką z eleganckiego lastriko lub podłogą pokrytą chityną stuletniej, dębowej klepki. Kawa nie parzy się, a staje ex-machina-do-kawy nektarem, którego w żadnym wypadku nie należy pić. Kawę de culture należy pochłaniać przez glikokaliks. Wdychać nosem w skupieniu, aż wypoleruje powierzchowność naszej ignorancji, w kwestii pasjonującej twórczości klepiących biedę dramaturgów rumuńskich. Zapewniam was, że zanim przejdzie do cytoplazmy obumierających komórek animatora kultury na prowincji, kulturokawa powali go na kolana i będzie skomlał w accueil do szesnastej.
Dzięki świadomemu i skoordynowanemu oddychaniu kawą bez mleka i cukru, wywołamy w sobie wyższe reakcje psychofizyczne. Doświadczymy tu, niespotykanej w placówkach do Spraw Edukacji i Sportu, jedności ciała i umysłu. Oddech przez kawę w hallu o oknie wielkim, jak drzwi może stać się potężną techniką błyskawicznego dotarcia do stanów wyższej świadomości. Jakieś siedem minut od ujęcia w dłoń filiżanki z baldachimem w arabeskę, z pary wodnej i molekuł zapachowych.
Mężczyna w kapeluszu miał na imię Didier i urodził się w Huston, w Dolnej Normandii.
Był wielokrotnie kontuzjowanym trapezistą i trenerem hippicznym. Posiadał mały cyrk, składający się z namiotu głównego, kilku przyczep kampingowych i dwóch ciężarówek z doczepami do transportu koni. Konie były szczupłe i zadbane, w przeciwieństwie do Marie, żony Didiera. Również, wielokrotnie kontuzjowanej trapezistki. Budziła się codziennie rano w kolosalnym kołtunie na łbie w przyczepie kampingowej, zaparkowanej przy kupie słomy zmieszanej z końskim łajnem.
Jadała zimną kawę na śniadanie i przyczłapywała się około dziesiątej rano do namiotu głównego.
'To, co robimy?' Zapytała maszt, chyba że zwracała się do zwisającego nad areną trapezu. 'Czy dupki z Delegacji zatwierdziły? Konie nie mają co jeść.'
Didier siedział na skrzynce po jabłkach i głaskał po długiej szyi gęś. 'Może coś o ozonie? Albo o przemocy wobec kobiet?' 
Wieczorem owego dnia, odbyła się światowa prapremiera spektaklu noszącego tytuł 'Najstarsi trapeziści świata'. Marie i Didier podyndali na trapezach z dziesięć minut bez synchronizacji. Marie znów skręciła sobie lewą nogę w kostce, wykonując finałowy skok na piach. Didier, na podobieństwo Buffalo Billa przeszedł się cztery razy, dostojnym krokiem w botach i kapeluszu wokół areny. Prowadził za uzdę smukłego konia, żującego jabłko. Na koniu siedziała gęś z czerwoną kokardą w grochy, zawiązaną na długiej szyi. Gęś machała skrzydłami.
'To prawdziwy Appaloosa, mamo?' Zapytał dzieciak w pierwszym rzędzie. Mama przyjrzała się szkapie uważnie. 'Nie, skarbie. To prawdziwy Caca d'oie.'

*caca d'oie, to nic innego niż gęsie odchody. Przyp. Aut.







Turn me on, dead woman albo trupo-sza

Często myślę o śmierci. Własnej de préférence. Widzę się, a właściwie moje szczątki na pięknym katafalku pośrodku zaciemnionego pokoju w spokojnym domu na południu Francji. Przy moim katafalku stoją cztery, smukłe gromnice z prawdziwego wosku i siedzą cztery kobiety w czerni. Z pewnością pochodzenia portugalskiego. Całe identyczne i od stóp do głów odziane na czarno. We Francji krążą od niewybrednych czasów dowcipy o Belgach, ich wrodzonym alkoholizmie i głupocie oraz o Portugalkach i ich owłosionych łydkach. Skąd wiem, że cztery czuwające przy moich zwłokach kobiety urodziły się w Santa Maria de Belém, w historycznym dla portugalskiej reprezentacji piłki nożnej roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, skoro ich łydki są dokładnie zakryte? Przypuszczam, że to typowe wyostrzenie postmortem szóstego zmysłu. 'Jaki jest najbardziej popularny prezent na Dzień Matki w Portugalii? Maszynka do golenia.'
Co kraj, to dowcipczaj. U nas, dużo miejsca zajmują jeszcze blondynki i policjanci. Razem lub osobno. Schorowana baba od dawna zrezygnowała z chodzenia do doktora. Słyszałam, że doktor zmarł. Polak, Rusek i Niemiec z Czech zerwali ze sobą. Prawdopodobnie przez Polaka. Pierwszy, mediatyczny trójkąt gejowski bloku wschodniego rozpadł się. Jak Beatlesi. Trójka z Dowcipu, podobnie, jak  Czwórka z Liverpoolu skłócona i bezradna w obliczu śmierci ich managera ogłosiła rozwód dziesiątego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, chociaż John trzasnął podobno drzwiami, już we wrześniu sześćdziesiątego dziewiątego. Wszyscy któregoś dnia kłócą się, obrażają na śmierć, a potem umierają.
Czarne, skórzane pantofelki na sprzączkę, spódnica długa do czarnej pół-łydki, lekki czarny sweterek ręcznie robiony na drutach, bluzka z czarnej żorżety i chustka z jedwabiu na czarnej głowie. Cztery kariatydy cienia są zwaliste, mają spracowane dłonie i niewyregulowane brwi.
W domu panuje absolutna cisza. Gdybym nie była już po tamtej stronie, nie zorientowałabym się, że mój kot wszedł do pokoju. Widzę go, jak przystał na progu zaintrygowany brakiem jakiegokolwiek rwetesu, który zagrałby mu tradycyjnie na nerwach i zagonił na cały, boży dzień do cienistego ogrodu. Albo do rozsypującej się przybudówki, służącej mi za 'Atelier pod Paryżem'. Każdy malarz ma gdzieś, swoje własne, wygospodarowane w pudełku po butach 'Atelier pod Paryżem'. Kot wykonuje trzy, bezszmerowe kroki w kierunku mojego katafalku i siada bezszelestnie. Teraz wpatruje się we mnie, a dokładniej w czubki moich dużych palców u nóg, wystających spod delikatnej, długiej sukienki. Nie pamiętam tej kiecki. Być może to jedna z jedwabnych, namiotowatych sukienek w stylu  hippie chic, zakupionych wiele lat przed moją śmiercią w butiku 'Frisco' w głównej galerii handlowej dużego miasta Europy. Miałam po czterdziestce okres hippie chic. Opóźniony w czasie i przestrzeni fashion flower power experience. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wyglądała w niej tak korzystnie, skoro w ogóle jej nie pamiętam. Jest mi w niej do twarzy, być może ze względu na nareszcie adekwatny dobór obuwia. Za życia nie umiałam kupować butów i torturowałam swe stopy brzydkimi imadłami ze skóry i gumy. Szpilki, koturny, czółenka są dla żywych. Piją, obcierają, wykręcają nogi w kostkach, obijają pięty. Powodują skurcze śródstopia, potliwość i grzybice.
Teraz leżę boso, wyglądam bosko i nie żyję. Fruwam wokół katafalku, oscylując na różnych wysokościach i fotografuję się pod każdym możliwym kątem. Autoobfotografowanie weszło mi w krew od czasu, gdy założyłam bloga o modzie. Cholera, zapomniałam o blogu! Cholera, trzeba by go zamknąć albo zamieścić ostatni, pożegnalny pościk o katafalku boho i o tym, jak nosić orientalną vintage tent dess  bez butów. Cholera...
Przy moim katafalku stoją cztery, smukłe kobiety z prawdziwego wosku i siedzą cztery gromnice w czerni.
'Jak on świetnie wygląda! Doprawdy, napatrzeć się nie mogę. No, świetnie wygląda!'
Starsza kobieta szeptem zwraca się w nieudawanym zachwycie do drugiej, starszej kobiety. Wszyscy stoimy w ciszy szpitalnej kostnicy, a właściwie w szałwiowo-zielonym pokoju z jednym oknem i jednym łóżkiem szpitalnym, stojącym po jego środku. Nie jest to kapliczka. Jest to swego rodzaju bezwyznaniowy przedsionek do raju. Tu, na chwilę masz spokój po śmierci. Nikt nie odprawi obrządków nad twoim ciałem, dopóki niedawno bliscy, a teraz kompletnie ci obojętni ludzie nie zapakują cię w czarny samochód combi, a po francusku break i nie zawiozą, gdzie pieprz rośnie na zadupiu pod cisami. We Francji sacrum oddzielone jest od profanum grubą, pachnącą skórką. Sacrum szczodrze karmi głodnych soczystą pulpą spirytualizmu, dopiero jeśli wykona się cztery do sześciu nacięć w gwiazdę na jego powierzchni. Skórka profanum odchodzi wtedy łatwo i tryskając olejkami eterycznymi zabarwia palce na żółtawo, jak nikotyna.
Richard leży na łóżku w garniturze i ma na nogach wypastowane półbuty. Leży na łóżku, a nie w łóżku. Leżenie w łóżku to stan umysłu. Błogość, którą chcielibyśmy przeciągnąć do nieskończoności. Świadome przebywanie w łóżku jest prostą przyjemnością z lenistwa, przysługą oddaną z serca lub honorowego zadłużenia.  W ramach uregulowanych prawnie sytuacji życiowych, może być  usługą wykonywaną na gwarancji. Leżenie na łóżku, to jak patrzenie na okno, jedzenie oczami, czytanie między wierszami, czy legitymowanie się papierami.
Richard ma czterdzieści dwa lata i dwanaście godzin wieczności. Ma również guza na mózgu, wielkości pomarańczy. Naszprycowany do ostatnich chwil życiobronną chemią, prawdopodobnie kortykosteroidami, ma pucułowatą, różową twarz nadętego i rozpuszczonego przez babcię dzieciaka. 'Jedz, jedz, jedz. Jedz, to urośniesz i będziesz zdrowy.' Powtarza w kółko babcia, znów wpychając małemu coś do ust. Miłość babci do wnuka odmierza się łyżkami pełnymi kaszy manny z konfiturą, zupy ogórkowej z lanymi kluskami oraz ilością kawałków mięsa, smażonego, pieczonego, gotowanego, duszonego lub w postaci wędlin.
Dzięki trafnej diagnozie i udanemu leczeniu, robaczywe jabłko hesperyd w końcu zgniło pod nieruchomą blaszką z tytanu w lewym płacie czołowym Richarda. Rzeczywiście wyglądał zdrowo. Wyglądał zdrowo i krzepko, jak przystało na pełnej krwi pucuła. Lepiej, znacznie lepiej niż w każdy piątek o osiemnastej, w zatłoczonym wagonie metra wiozącego go i inne ciała, zorane wysiłkiem z pracy do domu.
Umrzeć można na wiele sposobów. Istnieją różne sposoby na śmierć.
'Kiedy zaczyna się życie?' Pytanie etyczno-retoryczne zadawane na łamach prasy, trybunach politycznych, ambonach, fotelach fryzjerskich i ginekologicznych. 'Dziękuję za zadanie tego, fundamentalnej wagi dla nas, wszystkich tu obecnych, pytania. Zebraliśmy się tu, by razem zastanowić nad kwintesencją pojęcia. Biologicznie rzecz biorąc, w pełni nie zgadzam się w przedmówcą. Stul dziób gówniarzu. Co ty wiesz o życiu? To hańba, która powinna być piętnowana przez odpowiednie instancje. Jesteśmy tu nie bez powodu. Uważam, że jesteśmy nie bez przyczyny. Wypraszam sobie takie insynuacje! Populizm i chamstwo.'

Zwykłe życie zaczyna się co dzień rano. Budzisz się nad rankiem i jeśli jeszcze żyjesz, pełny pęcherz moczowy nie daje ci długo poleżeć w łóżku. Mocz prze na elastyczne ścianki mieszka wielkości szklanki, która o poranku objętością przypomina przepełnioną litrową butelkę. Wstajesz. Idziesz się odlać. Potem włączasz radio. Wypadki chodzą po ludziach. Piosenka dnia. Prognoza pogody. Wyślij esemesa.
Kolejny dzień życia wyparuje z ciebie, jako ciała zanim się obejrzysz. Pod wieczór będzie ciebie mniej i będziesz się czuł coraz bardziej ciężki. Taki paradoks. Nie zrobi absolutnie żadnej różnicy, czy przez dwadzieścia cztery godziny razy x, wstrzemięźliwie odsuniesz od siebie wszelkie pokusy, będziesz pracował ciężko, spłodzisz dzieci i pozostaniesz wierny, jak pies swoim zasadom, czy też zlejesz to wszystko ciepłym moczem. Będziesz chlał, brał, pyskował i spuszczał się w byle kim, jakbyś wycierał brudne buciory o obszarpaną słomiankę przed niechlujnymi drzwiami do śmierdzącej zgnilizną, zapuszczonej, krakowskiej garsoniery przy ulicy Ariańskiej. Życie twoje zgaśnie i będzie ci nagle ciemno i zimno.

Świt wznosi się nad górami. Podnosi, jak woalka Panny Młodej. Dym ze skrętów śpi w wolutach u drewnianej powały starej kuchni. Na stole kimają brudne talerze. Niewyważone, drewniane sztućce do sałatki, leżą tam gdzie się przewróciły wypadając z salaterki zielonej sałaty z czosnkiem i sosem vinaigrette. Noże wpadły pod stół. Sześć szlachetnych butelek po Madiran stoi w szpalerze, jak Mieszczanie z Calais. Dobrowolni zakładnicy, bogaci w garbnik oddali się w zamian za bezwarunkową kapitulację, splądrowanie i zniszczenie stołu. Niczego nie wskórali. Stół prezentował się, jak  intelektualizująca fleja średniej klasy. Stoły francuskie wszystkie są do siebie podobne po nocnych dyskusjach. Wynędzniałe w porównywalnym stopniu, bez różnicy czy siedział za nimi choćby jeden  Anglik z Dordogne. Uświnione resztkami żarcia, splamione dywagacjami i czerwonym winem, przedziurawione kiepami papierosów i pozbawionymi sensu argumentami strony przeciwnej.'Lukrecja i czarna porzeczka. Czy uważasz, że moje życie kończy się tam, gdzie zaczyna się twoje życie?' Luc ma restaurację specjałów pirenejskich i dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa. Drugiego małżeństwa nie ma. Żona odeszła od niego po czternastu latach bez ostrzeżenia, z początkiem winobrania zeszłego roku. W październiku noce i ranki są zimne i wilgotne, ale w ciągu dnia jest jeszcze pięknie i ciepło. L'été indien. Winorośl Tannat do ostatnich chwil robi wszystko, co w jej mocy by wyciągnąć z gleby słód słońca, zanim zostanie nabita w butelkę. Dokładnie, jak trzydziestodziewięcioletnia kobieta, matka dwojga dzieci i męża. Luc nie rozumie. 'Życie zaczyna się i kończy', mówi Luc udając obojętność i wędząc swoją prawą skroń dymem z papierosa, nonszalancko trzymanego między palcami dłoni pod brodą.
'Filozofka wschodnioeuropejska się znalazła od siedmiu boleści! Ty mi nie pieprz tu o życiu, tylko się zastanów, co będzie później. Gdzie chciałabyś być pochowana, la polonaise? Jaką trumnę byś chciała? Mam w karcie kilka dań nadających się na stypę, jeśli chcesz. No, nie.  Nie wegetariańskich! Wariatka de l'Est!'
Ironiczny rechot spod Tuluzy dobrze miesza się z winem z Sud-Ouest. W okolicy dużo dyskutuje się na temat mięsa. Koloru i soczystości filetów faux-fillet bez kości, miękkości i nieścięgnistości antrykotu oraz kwiatowej ziołowości bukietu udźca baraniego na Wielkanoc. 'Dębowa jesionka jest najzdrowsza.'
Nie pomyślałam o kwaterze. Nie mam rezerwacji na Pęksowym Brzysku. Nie mam pieniędzy, dzieci, boga. Nie wiem kim są i czy istnieją moi krewni zstępni, boczni do czwartej linii pokrewieństwa, powinowaci lub przysposobieni w linii prostej do pierwszego stopnia. Nie ma mowy o kimkolwiek z którym byłabym w trwałym wspólnym pożyciu, bezpośrednio przed śmiercią. Nie mam nikogo. Nie mam czasu. Nie wiem, jak to przeżyję.

Późną jesienią, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku, gdy świat jeszcze nie był na mnie i nie ściskał mnie za gardło zimnymi łapami, nie obmacywał moich piersi dysząc mi w twarz, nie głaskał mnie po głowie, szepcząc mi do ucha 'bądź grzeczna' i nie podkładał mi jeszcze nóg na prostej, żebym się rozkraczyła w mojej najpiękniejszej, czerwonej maxi sukience boho z jedwabiu w świetle wszystkich, możliwych reflektorów-ot, tak dla jaj, Paul McCartney miał podobno wypadek samochodowy w Londynie.
Była piąta rano. Paryż się budził. Paul ślęczał jeszcze z chłopakami nad ostatnią, poranna prymką.
John był rozdrażniony. Potrafił być naprawdę nie do życia, kiedy zapętlał się w te, swoje wywody o. Pal sześć! Zawracanie gitary! Paul miał dosyć trucia za uszami. Trzasnął drzwiami i była piąta trzydzieści w Paryżu. Zamiatacze ulic wirowali już od pół godziny z miotłami, transwestyci poszli się ogolić, a samochód Paula rozbić w drobny mak. Po tragicznej śmierci, Paul napisał jeszcze setki szlagierów, John umieścił setki enigmatycznych symboli na okładkach płyt i napisał dziesiątki metafizycznych tekstów, nadających się świetnie na klepsydrę lub nagrobek dla przyjaciela. Śmierć jest taka piękna. Jak piosenka napisana o świcie.
Luc ma rację. Często wyobrażam sobie piękną śmierć. Raz byłam pewna, że nareszcie umarłam młodo.
Środek zimy w Alpach. Mały, blaszany samochodzik 4L, Renault tylko z nazwy śmiga, jak strzała na prerii po lodowym torze wśród śniegowych zasp. Prosta, półprosta, zakręt i ciemność. Zasypiam w mgnieniu oka, jak suseł. Budzi mnie mój własny, ekstatyczny śmiech. Jestem szczęśliwa. Taka lekka. Nic nie boli. Śmieję się na całe gardło. To tu jest raj. Niebo. Teraz mam dowód i wierzę w śmiech po śmierci. Pielęgniarz w karetce zdejmuje z mojej twarzy maskę tlenową. 'Ca va, mademoiselle? On rigole, hein? On va bien? On se souvient de rien? Ca va aller, ça va aller... on ne bouge pas.'

Śmierć jest wyobrażalna, dopóki jest przeciągiem w sieni starego prowansalskiego domu. Dopóki stoisz przed otwartym oknem wyglądającym na wiosenny ogród, a ona głaszcze cię się po twarzy. Rozwiewa twe włosy, upiększa wnętrze twojego domu. Przemalowuje ściany na gołąbkowo-sino, zdmuchuje kurz z biurka, uczy latać kartki papieru i wylatuje nie robiąc hałasu przez frontowe drzwi.
'Nie odlatuj! Zostań i uśmierć tu wszystko.
Spędźmy resztę nadczasu razem.
W łóżku. Szczęśliwe. Blisko.
Babo skrzydlata, jeśli mnie kochasz na tyle, 
zabierz mnie ze sobą w siatce na motyle.'
(śpiewać na melodię Tomorrow Never Knows, do usranej śmierci.)  
Nie chcę gnić w ziemi. Wolałabym stać się popiołem w słoiku pod mostem.
Obowiązkiem gminy jest najtańszy pochówek osoby, która nie przemyślała swojej śmierci. Z leserstwa lub loserstwa. Z powodów osobistych lub uwarunkowań kulturowych, ujętych w proste motto: 'Życie jest darem. Darowanemu życiu nie zagląda się w pożółkłe zęby. Pożyjemy, zrewanżujemy się jakoś. Zobaczymy.' W skład pośmiertnego pakietu mini wchodzi koszt grobu, kremacji, zakupu najtańszej trumny lub urny, transportu oraz posługi księdza. Wiadomo wszystkim, że za posługę księdza się płaci. Jeśli popiół w słoiku pod mostem nie ma rodziny lub znajomych na fejsbuku, którzy skłonni byliby zalajkować pakiet mini i pokryć jego koszt, to pochówek odbywa się bez tej posługi.

Do Katedry i Zakładu  Anatomii Prawidłowej przywieziono zwłoki starej kobiety. To chwalebne ze strony zwłok. Uporczywe próby uczenia studentów medycyny anatomii człowieka lub kobiety za pomocą atlasów anatomicznych, modeli anatomicznych lub plastynowanych preparatów kończą się zawsze masową produkcją konowałów bez serca. Ciało kobiety jest umyte, przykryte niebieskim prześcieradłem i leży na stole w sali sekcyjnej. Przy stole stoją cztery smukłe gromnice z prawdziwego wosku i siedzą cztery kobiety w czerni. Portugalki przydusiły gromnice, zakładając im na kilka sekund czepki podobne do tych, zakładanych na główki sokołom, gdy chcemy by na chwilę przestały przynosić nam w szponach martwe zające.  
Na pergaminie, rozciągniętym na kościstym tamborku tyłka ciała starej kobiety widnieje tatuaż. Schludnie wykaligrafowany ze świadomym zastosowaniem dekapitalizacji typograficznej. Ciału kobiety nie wypada. Przekornie, tatuaż nie zawiera ani jednego słowa pisanego dużą literą savoir-vivre'u. Tekst napisany został udającą pismo ręczne kursywą sunshine in my soul, dostępną za friko na Necie.
'end-of-the-line-kropka-a-teraz-kropka-pocałuj-mnie-
chyba kropka-o-tu-przecinek-robaczku-kropka-oferta-wyłącznie-dla- studentów-z-ważną-legitymacją-studencką-bez kropki'











Ordolfinka

Kobiety i torebki. Torby. Torbiele. Torbiachy. Torbicielki.
Na każdym zdjęciu modnej dziewczyny na Necie widnieje przede wszystkim jej torba. Torebsko zawieszone na zgiętej, ledwożywej protezie przedramienia modnej dziewczyny ma się wyśmienicie. Ślicznotki w ciuchach z marzeń sieciowych i sieciówek z marzeń, eksponują worczydła z dumą. Uczepione torbiszcza, niczym świętego atrybutu. Święta Parisminłis od Torby. Błogosławiona Tartakonkrema od Torbiszcza. Nadęta Szeryszerybaja od Kopertuchy. Dziewczyny mają bardzo kreatywne imiona i obleśne torby. Czyżby zrośnięte były ze sobą uszami z ekoskóry i naskórkiem? Czyżby nie umiały istnieć poza kontekstem komensalitorbstwa? What if? What if? Co je łączy w sposób tak ścisły? Skorupa zewnętrzności? Plątanina wnętrzności?
Co kryje się we wnętrzu damskiej torebki?
Jama. Ciemność. Intymność.
Torebka damska fascynuje. Męska śmieszy. Damska to symbol życia. Jama. Ciemność. Intymność. Męska śmieszy. Przecież, nie wypada prawdziwemu facetowi nosić skórzanego fallusa, jak ordynarnej torby na listy, na pasku przecinającym w poprzek owłosioną, męską klatę! Nie dynda się w towarzystwie ulicy, saszetkowym penisem na łańcuszku. Jedynie aktówka i plecak to pozbawione konotacji seksualnej torbiska i nie czynią z faceta pośmiewiska wśród znawców kaletnictwa obyczajowego.
Nasze umysły są takie otorbiałe! Szczelnie pozasuwane na zamki błyskawiczne. Posiadają wiele funkcjonalnych kieszonek na archetypy, pojęcia błędnie zdefiniowane, truizmy i ołowiane spławiki. Wybaczcie, ale z takim spławikiem niewiele wyłowimy z czeluści myśli posprzątanych.
Miałam kiedyś ulubioną torebkę. Jedyną w swoim rodzaju. Pamiętam ją do dziś. Dziadek z babcią znów wrócili z wakacji z dalekich krajów. Przez Chyżne.
Renault 'Dauphine', nazywane czule przez dziadka 'Dolfinką' i zaparkowane przed domem, było z tego powodu nieco zadyszane i puszczało parę spod maski. 'Dolfinka' była mleczno-różowa i obła. Pod dotykiem dłoni dziadka, głaszczącej jej powierzchowność z dużą dozą nieukrywanej namiętności i podziwu, prężyła się i zastygała w błogim bezruchu, na podobieństwo głaskanej kotki. Tyle, że nie mruczała. Skrzypiała cichutko zmachanymi amortyzatorami. 'Jak tylko wrócimy do warsztatu, wyszoruję Ci błotniki, uzupełnię, kochanie olej i płyn hamulcowy, przedmucham gaźniczek, dopompuję oponki...'
Niektórzy faceci mają  dwuznacznie dwutaktowy stosunek do samochodu i kompletnie nietaktowny brak stosunku do własnej żony.
Życie babci toczyło się wokół garów, od kiedy porzuciła pracę w teatrze. Była ładna i miała piękny głos, ale nie była aktorką. Jej sopran był dźwięczny, jak górski strumień. I miała urzekający groszek, zwłaszcza przy końcu frazy. Od groszku w sopranie do boczku w grochówce interwał okazał się być krótką przyśpiewką na przełaj. Babcia często śpiewała piosenki do schabowego, kiedy pokrywał się 24-karatowym złotem panierki na patelni. Brzmiały czułe dźwięki garom na pocieszenie. Podobno, pewien naukowiec w Japonii śpiewał do dwóch słojów z ryżem. Do jednego ładnie, z groszkiem, a do drugiego durne przyśpiewki biesiadne i wokalizy typu fraught flux, przypadkowo znane publiczności niedouków muzycznych i fanów popu, jakimi wszyscy jesteśmy, wyłącznie z wykonań skrzeczącej prymordialnie Yoko Ono.
Ryż w pierwszym słoju zachował świeżość przez cały czas trwania eksperymentu. Ryż w drugim słoju, nie wytrzymał długo. Pękł psychicznie, a słój rozbił się. Samobójstwo słoja nie zostało zapisane w oficjalnym raporcie, mimo że nikt w laboratorium nie miał co do niego wątpliwości. Samobójstwa to odwieczna tradycja i wielka tragedia w Japonii. Jednym słojem, ryż z rozpaczy wpadł pod stół, rozsypał się kompletnie, porzygał i udusił własnymi wymiocinami. Podobnie, jak Bon Scott, Jimi Hendrix lub Anna Nicole Smith, tylko że po japońsku. 窒息 we własnych 吐出.
Anna, o ile dobrze pamiętam, nie miała wiele wspólnego z muzyką. Bardziej kojarzę ją z ryżem przed kościołem, silikonem, wózkiem inwalidzkim i batonami czekoladowymi z orzeszkami ziemnymi i karmelem.
'Mój miły, nie bądź tak srogi, bo serce mdleje mi z trwogi. Czemu się miły smucisz? Ach, ucisz serce swe, ucisz.'
Sztabka świńskiego złota, młode kartofle z koperkiem i mizeria ze śmietaną od gaździny z Kościeliska lądowały na talerzu, gdy ostatni kuplet Ordonki przekształcał się w dyskretne mruczando na 'mmmmmmmm'.
Dziadek, głaszcząc karoserię Renówki, stojącej pochyło, bocznymi kołami na trotuarze przed domem, z pewnością wizualizował biodra Marilyn M. stojącej krzywo, jedną nogą na trotuarze, a drugą na rozpływającym się od sierpniowej kanikuły asfalcie jednej z głównych ulic Zakopanego. A może nawet wyobrażał sobie jej biust, gdy mijała go Pani Bachledowa? Sąsiadka z naprzeciwka posiadała fenomenalny okaz podhalańskiego cyca górskiego. Gdy spała na wznak przy boku swego męża, mąż widział jak na dłoni Dolinę Kościeliską, Sarnie Skałki, a czasami nawet Wysokie Tatry.
Nie wiem dokładnie, jaki był ideał kobiety mojego dziadka. Patrząc na babcię, a raczej na jej wczesne zdjęcia w albumie rodzinnym, gust miał niezły. Była średniego wzrostu szatynką o miedzianej skórze, piwnych oczach i kształtnych łydkach. Urodzona w Warszawie. Posiadała futro z norek, rulony dolarów na czarną godzinę (mówiliśmy w domu 'na czarną gaździnę') wetknięte w słoik po powidłach śliwkowych, złotą Doxę, sznur pereł naturalnych i niezliczone komplety bluzek i spódnic z jedwabiu. Prawie wszystkie jej autorstwa. Babcia była kiedyś jedną z lepszych krawcowych i szwaczek w teatrze.
Dziadek był autentycznym kobieciarzem i prawdziwym afficionado sportów motorowych. Potrafił naprawić każdego rzęcha za pomocą damskiej pończochy nylonowej, tępego kozika i klucza francuskiego. Oraz w przypadkach beznadziejnych, za pomocą młotka i majzla. Grał nieźle na gitarze, śpiewał rosyjskie romanse, jednocześnie zalewając się łzami i dolewając sobie gorzałkę do kieliszka oraz świetnie pływał 'à la Cosaque'. Podobno nauczył się tej, słabo rozpowszechnionej techniki w dzieciństwie, spędzonym nad Dnieprem. Urodził się na Kresach, jak zresztą większość porządnych ludzi w tamtych czasach, z Wańkowiczem na czele. Za każdym razem, gdy czytam 'Szczenięce lata' wyobrażam sobie mojego dziadka, gdy nie był jeszcze kobieciarzem żywiącym się złotymi schabowymi babci. Widzę go, biegającego po łąkach pstrokatych w kwiaty polne 'w skórze', skaczącego z piaszczystej skarpy na główkę do rzeki i przepływającego na drugi brzeg, posługując się jednym tylko ramieniem, jako napędem, drugie trzymając wyprostowane przed sobą.
Po dziadku pozostało mi niewiele pamiątek. Samochody zostały sprzedane, warsztat i narzędzia również. Po babci prawie nic nie zostało, poza żeliwnymi rondlami i łyżeczką do konfitur o ciekawej formie półksiężyca. Babcia traciła stopniowo kontakt z rzeczywistością przez wiele lat, zanim Ordonka wpadła po nią wreszcie i mogły dośpiewać ostatni kuplet na dwa głosy.
W szufladzie mojego biurka trzymam maleńką, szaro-szarą fotografię.
Widnieje na niej dziadek, w eleganckim, trzyczęściowym garniturze w otoczeniu dziesiątek kobiet. Stoi wyprostowany za przykrytym suknem, długim stołem konferencyjnym. Sukno jest z pewnością czerwone, jak ustrój epoki, w której zrobiono zdjęcie. Za dziadziem wije się, jak liana dostojna, biało-czerwona draperia w odcieniach szarości i poszarzałej bieli. Na niej, orzeł bez korony w gnieździe z szaro-krwistych goździków. Na sali siedzą wyłącznie kobiety w kwiecistych kieckach i natapirowanych kokach. Wpatrzone w dziadka, jak w święty obrazek. Na ich twarzach maluje się zachwyt i pożądanie. Patrzeć z pożądaniem i zachwytem na święty obrazek? Tylko kobiety w kwiecistych kieckach, szpiczastych pantofelkach ze sprzączką, trzymające na kolanach dyskretne torebunie, tak potrafią. Na ścianie za dziadkiem wisi naturalnej wielkości slogan z wyciętych w styropianie liter. Wielki, jak wielkie niesie przesłanie. 'Kobiety mogą, a nawet powinny uratować świat przed zagładą atomową.' Pstryk. Krzesła szurają po podłodze imitując werbel. Żeńska publiczność zrywa się z miejsc. Dziadek rozpromieniony, gdy tony goździkowych wiechci lądują w jego ramionach, z trudem ukrywa fenomenalny wzwód pod połami marynarki zapiętej na wszystkie trzy guziki, Pstryk. Skromna Smienka panny siedzącej w pierwszym rzędzie, o bujnych, jasnych lokach i rozbrajającym uśmiechu, uwieczniła scenę na szaro-szarej kliszy.
Kobiety raz jeszcze uratowały świat przed zagładą.
Owego gorącego, letniego dnia auto dziadka wypełnione było po brzegi niesamowitymi łupami. Ostra, suszona węgierska papryka, tajemnicze fiolki w malowanej, drewnianej skorupce, pachnące różą z Doliny Róż, aż do omdlenia. Dorodne słoneczniki bez płatków, ciężkie od czarnych ziaren, naznaczonych białą pręgą, jak przedziałkiem. Oraz warkocze czosnku rumuńskiego. Wdychałam zapachy, naraz i osobno, tworząc mentalnie doskonały akord aromatyczny. Róża zawsze trafiała na miejsce nuty serca. Czosnek na nutę podstawy. 'Mogłyby się nazywać Ordonka albo Dolfinka' pomyślałam, gdy nagle babcia kazała mi otworzyć i zamkąć i potem znów otworzyć oczy. W moich dłoniach wylądował przedziwnego uroku ciężki motyl. Otworzyłam oczy i ujrzałam cudo! Misterne kwiatuszki z zamszu na ślicznej torebusi o kształcie puzderka, zamykanego na 'pstryk i wypstryk'. Musiałam koniecznie ją powąchać. Węgierska papryka... zamsz... bułgarska róża... rumuński czosnek... benzyna. 'Ordolfinka!' Nosiłam ją wszędzie i ciągle. Wkrótce kwiatki poodpadały, a zamsz nabrał aspektu zjełczałej stearyny.
To była moja ulubiona torebka. Obecnie nie posiadam żadnej. Chodzę z powypychanymi kieszeniami, noszę laptopy pod pachą, a siaty w dłoni, jak przystało na słowiańską westalkę.
Od kiedy na dobre wpadłam w szmaty, z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że łatwiej jest coś z siebie zdjąć, niż na siebie zarzucić. Męka damska. Stacja pierwsza: wizualizacja przed szafą. Stacja kolejna: wizualizacja na płask na podłodze lub łóżku. Clou programu męczennicy stanowi kankan przed lustrem z wieszakami. Alegoryczny układ choreograficzny na dwie ręce i kiece. Lewa do siebie, prawa w dół. Et trois et quatre... prawa do brody, wytrzymujemy...  et sept et huit i wydech.
Sukienka w kolorze fucksji opina się wyzywająco na biuście. Paznokieć złamany na zamku błyskawicznym robi zadziory w satynie. Dzień dobry, mam na imię Azalia. Do you love me? Ciekawe, co odpowie lustro, postrach na kobiety? Dlaczego nasze odbicie bierzemy tak dosłownie, że znów wykręcamy ten sam numer? 'Niestety, nie mogę ruszyć się z domu. Tadzio znów choruje.. dzięki. Z pewnością. Do zobaczenia.' Nasz interlokutor, z pewnością wie swoje, ale nigdy nie pyta, kim jest Tadzio, ani na co chronicznie choruje. 'Prettiness is not a rent you pay for occupying a space marked 'female'. Diana Vreeland jest genialna, my jesteśmy tchórzliwe. I w dodatku kłamczuchy.
Resztę wieczoru spędzamy w byle czym, w ciszy i okruchach ciastek dietetycznych z ziarenkami słonecznika i sezamem. Kolejne matactwo za nami. Lustro znów wygrało i żadna z nas nie rozumie, że był to prostacki, zwierciadlany bluff, bo przecież to, co widzimy w lustrze to nierealność w czystej formie. Wiercimy się przed srebrzystą taflą, a zza niej zerka na nas spode łba babsztyl posiadający tylko dwa wymiary. Wysokość i niestety szerokość. Jeśli spędzamy przed lustrem całe życie, należy dodać trzeci wymiar, a raczej przeskoczyć trzeci i przejść bez zwłoki do czwartego- wymiaru straty czasu. Nieatrakcyjna, płaska, za szeroka w biodrach, nieco mniejsza i znacznie bardziej szara niż my, w dodatku źle wychowana kobieta znów pokazała nam figę z makiem i zagoniła w ciemny róg kanapy.
Nigdy wcześniej nie siedziałam w szmatach. Nie utrzymywałam kontaktu  emocjonalnego z ciuchem. To znaczy, raz owszem.
Owego dnia siedziałam na podłodze pokoju, w przetartych na kolanach i pośladkach jeansach i ręcznie malowanym w tendencji ekspresjonizmu niemieckiego, białym t-shircie, przed stertą starych ubrań. Jeszcze nim pachniały. Kompozycja plastyczna w trzech kolorach, czerni, czerwieni i bieli oddawała w pełni dramatyczny charakter Berlina i Muru. Namalował go dla mnie w west-berlińskim squacie młody chłopak, o rozbrajającej inteligencji i błękitnych oczach. Inteligencja u faceta zawsze mnie rozbraja, rozbiera i rozrywa. Prawie zawsze w tej właśnie kolejności.
Lou pobrzdąkiwał na gitarce o zaskakująco krótkim gryfie, monotonnie nucił pod nosem 'Berlin, Berlin...' a mój chłopak malował zasieki, krew i krzyże na białym tle. Berlin był wówczas siatką na anioły. Można je było łapać do woli i przyszpilać, tworząc unikalne kolekcje.
Chłopak był oczytany, małomówny i six feet tall. Na imię miał, ale zabrał je ze sobą odchodząc ode mnie do dalekiej przyszłości, w której całkiem niedawno go odnalazłam. I tak, po wielu perypetiach dotarliśmy nieuchronnie do no future, odrębnymi drogami. Każdy po swojemu. Na oślep lub metodycznie. Dziś tkwimy obok siebie, oddaleni kilometrami, wschodami i zachodami słońca, anioły popełniły masowe samobójstwo, a Mur można kupić na wagę.
'Znowu nie masz piwa', powiedział, zatrzaskując drzwi mojej pustej, nie tylko w piwo lodówki.
Szelmowski uśmieszek wymalował się na jego twarzy  i  na moment dzień stał się piękny. 'Tylko ty i słońce tak potrafi', pomyślałam.
Uwielbiałam ten, słoneczny uśmieszek, chłopaka właściwego i jego zapach. Spędzaliśmy czas na jedzeniu zupy cebulowej z ciągnącym się, jak guma, żółtym serem, czytaniu ciągnących się, jak żółty ser w cebulowej zupie francuskiej książek, całowaniu w usta pocałunkami francuskimi i odliczaniu czasu do końca miłości. Podobno, szympanse też się wręcz frenchkissują, chociaż nie lubią zupy cebulowej, książek bez końca i czasu nie liczą. 
Siedziałam w szmatławych gaciach z denimu przed stertą jego ubrań i wdychałam mdlejące feromony mężczyzny.
Na kupie leżały t-shirty. Białe plamy na mapie. Bawełniana koszula w kratkę. Spodnie z drelichu. Chilijskiego swetra z alpaki, robionego na okrągło na bliżej nieokreślonej ilości drutów peruwiańskich, wykończonego fascynującym wzorem wokół szyi nie zostawił. 'Prezent od mamy, rozumiesz... chciałbym, ale co by powiedziała mama?' Tym właśnie swetrem oznajmiłam pewnego ranka światu, który i tak miał mnie głęboko w nosie, że jestem jego i tylko jego. 'Pożyczysz mi znów sen lamy?' Tak nazywałam, długi  kokon ecru, w który wtulałam się sporadycznie, wczesną wiosną naszej miłości. Były na nim wydziergane oczkami prawymi i lewymi, sylwetki biegnących lam, kreski, kropki i zygzaki. Wszystko w odcieniach kolorów ziemi.
'W tym sezonie nosimy wyłącznie kolory ziemi. Brązy, beże, szarości.' Kolory ziemi. Wypuściłam całe, przesycone dwutlenkiem węgla powietrze z płuc, na znak oburzenia i teatralnie uniosłam brwi, na znak niezgody. 'Wszystkie kolory, jakie rejestrują nasze źrenice są, do cholery kolorami ziemi!' Zawsze reagowałam agresywnie na ten, pospolity skrót myślowy. Do dziś nie rozumiem dlaczego. Istna płachta na mojego byka. Podobnie, jak stwierdzenie, że życie zaczyna się po czterdziestce.
Drogie czterdziechy, jeśli  któraś mnie słyszy chętnie spokojnie wykrzyczę, co jest nie tiktak  ze społecznym przydziałem czasowym. Słyszymy w kółko, że życie zaczyna się po czterdziestce,  a między wierszami coś wrednego szemrze 'już po was'. Wyobraźcie sobie, że stoicie o świcie w waszych, najlepszych ciuchach na Pont des Arts. Z dłońmi zaciśniętymi na wymiętolonym pliku papierów od adwokata, dotyczących podziału majątkowego i wezwaniem do sądu na przyszłą środę. Zerkacie na zegarek. Mijają was zakochane na śmierć w ciągu ostatniej nocy pary i całują się namiętnie na dzień dobry, strzelając sobie emofocie z lewej ręki. A wy, bezmyślnie wgapione w cyferblat waszego Louis Vuitton Tambour Bijou Secret Pierres Dures myślicie głośno, a co gorsza słyszycie własne myśli: 'życie zaczyna się po czterdziestce'. I popełniacie wielki plouf nie zdając sobie sprawy z topografii miejsca waszego, patetycznego Auto-da-fé przez Ciecz. Nigdy  już nie dowiecie się, po której stronie jest Rive Gauche, gdzie leży Rive Droite i czy chodzi o waszą lewą, czy jego lewą. Im częściej słyszymy absurdalne stwierdzenia, tym łatwiej bierzemy je za truizmy. Truizmy są przydatne dla zachowania równowagi psychicznej w patoligii codzienności. Absorbujemy je w dawkach dziennych, jak suplementy diety i tym samym uzupełniamy braki banałów w organizmie. Życie nie zaczyna się i nie kończy po czterdziestce. Kobieta dopóty nie posiada na tyłku metki z napisem do kiedy jest konsumowalna, dopóki sama, skruszona, niczym przepiórka, nie uwierzy w dogmat daty ważności. Niczego nie musimy sobie udowadniać za cenę skoku w Sekwanę. Paryż jest taki piękny na wiosnę. Poza tym Tambour jest owszem numerowany, ale nie wodoodporny. Byłaby to wielka szkoda dla ludzkości nonsensownie zatopić takie cudeńko. A Rive Gauche jest po przeciwległej stronie Rive Droite, mes choux. Kolory ziemi, fale durnaju i moje rozgrzane styki.
Przecież wiem, że styliście chodziło o kolory pochodzące z rudy metali. Rudy leżą w ziemi. Zatem kolory pogrzebane w glebie i skale macierzystej są w sensie mineralnym kolorami ziemi. 'No, to powinno się mówić, że w tym sezonie nosimy wyłącznie kolory z gleby!' Odpyskowałam artykułowi w magazynie o 'Kosmopolicie', 'Onej' lub 'Burdzie'. Wszystkie należące do mojej matki.
Nie czytam prasy dla kobiet. Nadal, pomimo upływającego czasu i ukończonych dawno studiów, nie potrafię poskładać liter dla dam w słowa i ich synonimy. Bojkot tego typu prasy trwa we mnie. Wyjątkiem jest frenetyczne kartkowanie w marcu wymiętych numerów z grudnia w poczekalni dentystycznej lub u ginekologa. Z prasowych, ekskluzywnych bebechów, zawsze któraś chora kobieta zdąży przede mną wyrwać pachnące Diorem karteluszki. Niejedna pociera nimi o skórę nadgarstka i wdycha upojny zapach perfum, zanim usłyszy ' ...jedynka górna, trójka na dole... oj, jeszcze dwie piątki! .. aha... upławy, świąd... Jest grzybek , niestety. To, co? Rwiemy? Zawsze można uśmiechać się z zamkniętymi ustami.'
Nie czytałam o robiących show-raban gwiazdach w połyskliwych kieckach Paco. Nie oglądałam przedstawienia próżności. Dziś nie wiem, kim jest Pani Siwiec.
Moje niespełna otwarte trzecie oko wpatrywało się wówczas, czyli gdy mój wiek można było jeszcze zapisać za pomocą jedynki i dowolnej cyfry od siedem do osiem, wyłącznie w kłamliwy błękit nieba, zasnuwało łzami na widok zachodzącego słońca, a ja powtarzałam mantrę 'some are born to sweet delight, some are born to endless night' albo 'some girls are bigger than others, some girls mothers are bigger than other girls mothers' i pod pretekstem, że przede mną całe życie, zapadałam w letarg młodości, mimo że wolałabym wzbić się nad klepisko dni i nocy i polewitować dla samej frajdy lewitowania w tak młodym wieku. Tego dnia miałam lat siedemnaście z okładem i górę starych ciuchów po facecie.
Czy widział ktoś z Was prawdziwe bojówki kanadyjskie? Byłam szczęśliwą właścicielką całej sterty w kolorze prawie pistacjowym. Minimalistycznie prosty krój. Wojskowe gacie z drelichu o szerokich, przykrótkich nogawkach.
Przymierzyłam jedne z wielu i parsknęłam śmiechem na swój widok w lustrze. Czego się nie robi z miłości? Nie, tego nie zrobię. 'Zrób z nimi , co chcesz. To tylko stare ubrania. Wiesz, co myślę o ubieraniu...' Pomyślałam o rozbieraniu i poczułam gorącą falę wzbierającą w moich piersiach. Z nim, tak. Po wielokrotność tak! Czułam kosmiczne wibracje w całym ciele, gdy słyszałam: 'Znowu, nie masz piwa.' Byłam zakochana do utraty dziewictwa, gdy pytał: 'Co sądzisz o haiku Kerouaca?' Byłam, gdy odpowiadałam: ' Ten o smaku deszczu jest niezły.'
Z kuchennej szuflady wyjęłam ciężkie, krawieckie nożyczki, należące wcześniej do mojej babci. Stare narzędzia zamykają pod patyną fascynującą tajemnicę. Radełko na drewnianej rączce, mosiężne odważniki, strug do drewna, królowa-wyżymaczka siedząca na Frani, jak na tronie, posiadały według mnie bardzo pozytywne Qi i wymagały łaski częstego głaskania. Nie wiem, kto na kogo wpływał lepiej podczas ceremonii ważenia w dłoni, muskania po korbce, oglądania z zachwytem pod światło. W każdym razie, ja czułam się w pełni zrelaksowana. 'Witaj w rzemieślniczym Spa. Oferujemy relaksację za pomocą rozgrzanego mydła krawieckiego, masaż młotkiem amerykańskim i inhalacje oparów elektrolitu antycznego akumulatora z Renówki Dauphine vintage.'
W przyborniku znalazłam również kilka szpilek i igłę z nitką, delikatną niczym katgut.
Po czym poznać, że film o chirurgach będzie dobry? Oczywiście, po pierwszym ciachnięciu przez naskórek, skórę właściwą i otłuszczona tkankę podskórną podbrzusza pacjenta. Jeśli się jest zawziętym kinomanem, to się po prostu wie, że ilość hemoglobiny na kompresach i perełek potu na czole pełni jedynie funkcję asparagusa w bukiecie imieninowym sympatycznej Pani Krysi z księgowości. Dzięki świetnie napisanym dialogom pozasłownej komunikacji bohaterów pierwszego odcinka od razu można się zorientować:
a) kto z kim śpi.
Ich wzrok się krzyżuje. Oczy takie. Cut. Oczy owakie. Cut. 'Siostro skalpel. Do diabła szybciej!' 
b) kto pije.
Oczy takie podkrążone. Cut. 'Siostro, kawy. Do diabła szybciej!'
c) kto nie uprawia miłości na oddziale i nie pije, a chodzi i bije.
'Do diabła!' Cut!
Z trzech par bojówek powstała moja pierwsza, jedyna, niewiele noszona KSB- kanadyjska spódnica bojowa. Wąska, typu pencil, tuż przed kostkę. Nie dałoby się w niej zrobić kroku, a co dopiero zabrać nóg za pas w razie potrzeby odwrotu (odwrót jest najlepszą formą ataku), gdyby nie odjazdowe, plisowane godety, wszyte w szwy boczne na wysokości kolan i zwieńczone patką z kanadyjskim guziczkiem. Byłam dumna z mojego dzieła. Było moje i zarazem nadal jego. Udany, transseksualny desant na tyłach frontu. Założyłam ją tylko raz.
Nigdy nie przykładałam większej wagi do ciuchów, no chyba, że sama je stworzyłam. Wtedy byłam na ogół dumna. Na próżno szukałam w sobie bolesnej pustki, którą wypełnić może tylko nowa kiecka, para butów, biżuteria i flakonik perfum. Nie przypuszam, żebym kiedykolwiek nosiła pod jednoosobowym namiotem wapienno-białkowym, autentyczną, markową pustkę. Jeśli jednak we mnie tkwiła, to musiała być jedynie śladową ociupiną egocentryzmu. Naparstkiem goryczy w dziewczynce, która przenigdy się nie nudziła i potrafiła mieć niezły ubaw z parą nożyczek i kuponem perkalu w różyczki.
Na ogół, ubierałam się bardzo, bardzo funkcjonalnie. Zwłaszcza od incydentu z łapą Niewidzialnego Człowieka. Wślizgnęła się w niezauważalnie pod moją bojową spódnicę, gdy wsiadałam do tramwaju numer siedem. Co wtedy robił kontrwywiad do cholery? Pił whisky bez lodu z podwójnym agentem?
Godzina szczytu. Zmasowany tabun pasażerów parł na otwierające się ze zgrzytem drzwi tramwaju. 'Ludzie, najpierw dajcie ludziom wysiąść!' Stałam na jednej nodze, uwieszona uchwytu przy drzwiach, nie mogąc ani wejść do środka, ani wycofać się z beznadziejnego przyczółka. Zawisłam w międzyczasie i międzymiejscu. Byłam wściekła na siebie. Po co się uparłam, żeby łapać ten tramwaj? Przecież i tak nie miałam na bilet. ' Brawo, teraz wiszę, jak kukła i wdycham perfumę socjalszczytu!'. Warknęłam z gniewem, nie otwierając ust. W tym właśnie momencie poczułam smyranie.
Od dzieciństwa posiadałam psy i koty, które często ocierały się o moje nogi. Pamiętam pewien grudniowy wieczór w Zakopanem. Miałam wówczas siedem lat, biały kożuszek z baranka, czapkę z królika i rękawiczki bez palców z wełny, ciężkiej i skrzypiącej od rzucania kulkami śniegowymi w chmarę psów góralskich, maści przeróżnej. Wataha wpierw przyjaźnie rozbawiona, obskakiwała mnie merdając ogonami. 'Dobre pieski...' W pewnym momencie, psiaki zaczęły się nawzajem nakręcać. Niekontrolowana euforia przybierała na sile. Swego rodzaju sprzężenie zwrotne w zabawie, dobrze znane rodzicom i klamkom, w które  tłuką opętane i spocone dzieci. Zjawisko psiej 'świńskiej godziny' narastało niebezpiecznie. Mały pinczerowaty, dygoczący od dłuższego czasu z zimna uchwycił się nogi owczarka podhalańskiego. Z pewnością, by się grzać. Na pinczera wskoczyło coś wilczuropodobnego, tyle że na przykrótkich łapkach wypożyczonych na użytek wieczysty od jamnika. Za nim jeszcze jeden, którego kundloty nie byłam w stanie określić, gdyż kopulujący z moją czapką z królika owczarek podhalański zasłaniał delikwenta. Ostatnie, co pamiętam to głupkowaty uśmiech na parujących faflach owczarka i śnieg między moimi zębami, gdy wgryzałam się w zaspę, a on kończył wyprawiać mój kożuszek z baranka.
Łapa Niewidzialnego Człowieka pięła się, jak wąż ku moim majtkom. Instynkt obronny zanikł. Rozpuścił się w roztworze zaskoczenia, z domieszką paniki. Zimna ręka pięciopalczyła w moim kroku, a ja skamieniałam, uwieszona nadziei, że jeśli się nie ruszam to znaczy, że nie jestem. To znaczy, że mnie tu nie ma i ten cholerny tramwaj jeszcze nie przyjechał.
Dzwonek. Jeszcze raz dzwonek. Drzwi harmonijkowe zamknęły się wyciskając pasażerów do środka, jeden po drugim, jak wągry. Nareszcie znalazłam się wśród wyciśniętych wągrów. Wagon szarpnął. Ręka zniknęła w tłumie. Przez kolejne przystanki nie odwróciłam się ani razu. Nie pogadałam do siebie. Nie sprawdziłam, która to już godzina. Wysiadłam na pętli i szybkim krokiem dotarłam do domu. Moja kanadyjska spódnica bojowa przebąkiwała coś o konwencjach genewskich, prawach jeńców wojennych i czymś tam jeszcze, gdy w milczeniu cięłam ją na kawałki starymi nożyczkami, przed wyrzuceniem jej do kosza.
The stars in the sky
In vain
The tragedy of Hamlet
In vain
The key in the lock
In vain
The sleeping mother
In vain
The lamp in the corner
In vain
The lamp in the corner unlit
In vain
Abraham Lincoln
In vain
The Aztec empire
In vain
The writing hand
In vain
(...)







Lisek koło drogi, albo szafka wujka Tomka

Dziś znalazłam zdechłego liska niedaleko drogi. 
Leżał na gliniastym brzegu ścieku, dumnie oznaczonego na planie wsi, jako nurt wodny. 
Był to płytki rów z broczącą, mętną strugą o zapachu i aspekcie szambowego piżma. Kilka lat wstecz był to prawdziwy strumień. Wił się niemrawo wzdłuż starej grobli otaczającej wysychający staw. Dziś nie ma już stawu, ani strumienia. Jest zdechły lisek.
Porzucona zabawka. Futro jeszcze jedwabiste na grzbiecie. Ogon puszysty. Robactwo wyżarło mu oczy. Może tak lepiej. Nie ma czym płakać po stawie i strumieniu.
Strzeliłam mu kilka fotek i wróciłam do domu, zanim rozpętała się pierwsza, wiosenna burza. Zaparzyłam kubek herbaty i zasiadłam przed kompem, dokładnie w momencie, gdy ciekawskie krople deszczu zaczęły dudnić o szyby okien natrętnym 'Jest tam kto?'
Ostatnio w Necie czytam z regularnością fastrygi przemyślenia znanego stylisty. Ciężki ma zawód. Krucha jego profesja. Jak szkło z ołowiem. Stukniesz raz, a rozsypie się w pył. Kryształowe okruchy do złudzenia imitują diamenty.
Podobno, jak donosi stylowy felietonista, nie ma już prawdziwych koneserów, znawców, pasjonatów. Nie ma diamentów.
Nie zrozumiałam, co się z nimi dokładnie stało. Czy wymarli? Czy tylko wyjechali i nie mają na bilet powrotny? A może padła na nich klątwa i przestali się rozmnażać? Ich miejsce zajęły pindo-kanarki lajfstajlowe. Inaczej nazywane sikorkami blogatkami. Krócej- blogatkami.
Współczesna, krzepka formacja outfitowa. Fruwają po wirtualu i ulicach modnych. Potrafią przelewać wielokrotnie z pustego w próżne, pisać posty wprost postronne oraz stawać naprzeciw lustra z verysmartfonem w dłoni i robić zeza, naraz rozbieżnego i zbieżnego. Potrafią również wyglądać identycznie. Mają duże łebki i mikro stópki, a to za sprawą krócizmu obiektywu w verysmartfonie. Pokaż mi twoją komórę, a powiem Ci jak wyszłaś. Fotografia była kiedyś rzemiosłem, potem sztuką użytkową, potem sztuką, a teraz jest kitem uszczelniającym wirtualny ul. Fotoglut do zamykania porów mózgowych. Fotobździna egocentryczna. Fotopierze. Miękkie, jak puchowy jasiek u babuni.
Kiedy blogatki robią sobie fotki naprzemiennie, często wyrywa się z dziubka: 'O, jejciu, a gdzie jest czubek mojej głowy?' Blogatki nie mogą sobie pozwolić na abstrahowanie od czubka głowy!
Funkcjonują wyłącznie, jako całość. Identyfikują się naraz i teraz z kiecką z Haemu, naszyjnikiem jejciu, jaki śliczny, składanym taśmowo w chińskich fabrykach, żakietem z Zary i parą butów z outletu Campbella. Od ćwieków na piętach i kołkowatych obcasach czarnych butków na każdej ze stóp smukłostonogi modna ulica dostaje wypieków.
Because you are Jeffrey Campbell.
Jeśli blogatki przycupną na chwilę na naszym ramieniu, nie goszczą zbyt długo. Zazwyczaj dzwoni verysmartfon. Wymigują się szybkim 'wuwuwukropkafaszoninczejnsblogspotkropkakom', jakby właśnie wypadło im kłopotliwe guano spod ogonka albo trafiła się wyjątkowa okazja na zniżkę na mikro-abrazję laserunkową w obleganym Estetikcenter. Tak czy inaczej, już muszą lecieć na kolejny f.w. 
Zanim wysechł staw, każdej wiosny slalomowało się pomiędzy żabami. Wybranie odpowiedniej trajektorii między płazami było mniej więcej tak samo trudne, jak odnalezienie drugiego dna między wierszami świeżego, jak jaja posta 'Spódniczka na gumie. yay or nay?'. 'Jejciu, ale ciaciusiana. Gdzie mogę kupić?' Bezkształtne worki w kwiecistą łączkę, ściągnięte gumką były hitem ubranek dziewczęcych już w latach osiemdziesiątych. Ba! Siedemdziesiątych. Ba! Trzy po trzy para piętnaście dziesiątych!
Gumka w tunelu była zawiązana na supeł, który wbijał się albo w kręgosłup Marysi, albo w pępek Kasi. Ja miałam zupełnie inaczej na imię i dwa supełki na gumie, z powodu częstego chudnięcia w oczach. Wirowały ruchem oscylującym wokół mojej cherlawej, chłopięcej kibici, pozostawiając sinobolesne plamki na dziecięcej skórze. Czułam się, jak grulewna, kot w worku, balon w kwiatki, zestaw surówek. Bynajmniej nie uroczo. Być może z tego właśnie powodu przez dekady nie posiadałam spódnicy w żadnej postaci, poza dzwonowatymi jeansami i obszernym, wyświechtanym (pardon, teraz mówi się oversized i distessed) swetrem. Jaka fiksacja, taki outfit.
Żaby-włóczykije były zjawiskowe. Okazy niezłomnej woli przejścia na drugą stronę. Dotarcia tam, skąd być może właśnie powracały po raz kolejny. Transcendentalne płazy o błyszczących, wyłupiastych oczach. Wypinały dumnie butelkowo-zieloną pierś w ciapki khaki. Posiadały dwie pary łapek o świetnie wyregulowanej synchronizacji i dyferencjale. Z napędem na tylną oś.
Żaby wykluwały się naraz, w przeciągu jednej nocy i na podobieństwo czerwonych krabów na Christmas Island, bez zwłoki wyruszały zwartym szykiem na podbój nowego świata, leżącego po drugiej stronie szosy.
Żaby przemieszczały się w podskokach zawsze ze wschodu na zachód, gdyż szosa biegła i nadal biegnie z południa na północ. Dokładnie, jak orientacja większości dolin pirenejskich i zupełnie odwrotnie, niż bieg trasy WZ.
Dlaczego chałupy pod północną ścianą doliny N-S były intrygująco tanie, okazywało się późną jesienią, klekotało zębami w zimie i kończyło się sprzedażą odpicowanej w czystym stylu castoramskim, chałupy na wiosnę kolejnemu paryżaninowi. 'To wyjątkowa okazja. Magiczne miejsce. Cisza. Spokój. I Andora niedaleko.'
Słyszałam osobiście o parze nauczycieli z regionu paryskiego, którzy nigdy nie byli w Andorze. Mąż i żona w wieku średnim, o ciałach szmacianych kukieł i żeliwnym chodzie.
Wyglądali podobno, jak para bliźniaków i unosił się wokół nich zapach kredy. Kiedy odchodzi święty lub święta, unosi się wokół katafalku zwieńczonego martwy ciałem świętego lub świętej zapach fiołków lub róż. Bien évidemment! Jaki zapach ma martwy nauczyciel? Pudrowy? Old-spiceowy z domieszką papieru i wkładu do długopisu?
Zawsze intrygowało mnie również, czy ich pocałunki robiły klasyczny c-m-o-k, czy raczej p-i-s-k mokrej kredy na tablicy?
Często nastawiałam ucha przechodząc w środku dnia pod lekko uchylonymi okiennicami ich sypialni. Niestety, nigdy nie dochodziły ze środka żadne dźwięki, poza skrzypieniem starej więźby, hałaśliwie wyżeranej przez larwy capricorne, podszywające się pod cykady, zwane po angielsku old-house borer, a po naszemu jakże dźwięcznie, spuszczel domowy.
Monotonny gwizd powietrza unoszącego się w szybie kominowym tradycyjnego otwartego paleniska. Podobne do odgłosu wydawanego przez didgeridoo, szemranie obsypującej się sadzy. I to by było na tyle. Może, ich kredowe całusy zaschły w formie niezrozumiałych bazgrołów na tablicy obopólnego pożądania, a oni nie mieli przy sobie ani kawałka kredy, ani wilgotnej gąbki.
Za każdym razem, przy wyjmowaniu w mroku kluczy do spokojnej przystani o dźwięcznej nazwie 'Nostre Oustal' z aseksualnej torebki żonie bliźniaczej wysypywał się napoczęty blister prozaku, trzy długopisy i papierki po batonach z otrąb i śliwki suszonej z Agen, gwarantowane 100% bez GMO. Podekscytowane przedmioty, klaszcząc w dłonie i udeptując rytmicznie słomiankę, trajkotały: 'O! Już jesteśmy na miejscu tatomamo! Pojedziemy jutro nad potok albo zatankować do Andory? Plizzzz... plizzzz...'. Bliżniaki nie miały dzieci. Miały za to nieodpartą potrzebę zapadnięcia w sen, głęboki, jak Rów Mariański i długi, jak weekend.
Para zjawiała się w piątek w nocy i kimała bez przerwy do niedzieli wieczorem. Nikt ich we wsi tak naprawdę nie widział, poza starym Jeanjeanem, który dokładnie w godzinach ich nocnych przyjazdów i odjazdów zakładał lub zwalniał wnyki, kłusując na skraju lasu. Fakt ten zresztą nie był do końca wiarygodny, gdyż Jeanjean rozpowiadał we wsi różne bajki.
Na przykład, że widział kiedyś Karla Lagerfelda pływającego w kanarkowo-żółtej, odblaskowej kamizelce, a poza tym kompletnie nago w górskim jeziorze.
'Helikopter wylądował i ten pedał dał nurka w Fistaszkowym, jak babcię kocham. Była tam też taka chuda blondynka... ta co, no wiecie co..'
Tym razem również nikt mu nie uwierzył. Każdy machnął przed swoim nosem własną ręką, jakby chciał uwolnić się jednocześnie od tej samej, natrętnej muchy, a Michel, właściciel wiejskiego baru 'Pod niedźwiedzicą', który stali klienci nazywali 'Pod niedziewicą', dolewając chłodny Muscadet do grubościennej, zawsze pustej szklanki Jeanjeana mruknął pod nosem: 'Bein, tiens, bein tiens donc'. Anegdota kiwała się na krótkich nóżkach domniemanego kłamstewka, choćby z powodu trafności zwyczajowego toponimu. Fistaszkowy Staw nie bez powodu nazywany był Fistaszkowym, chociaż w rzeczywistości nosił nazwę Pustego Stawu. Na świst, z jakim Jeanjean cedził przez diastemę odziedziczoną po babce po kądzieli nazwę Fistaszkowego, doborową klientelę baru przeszły ciarki. Synchronicznie unieśli szklanki do ust, wypili je do dna i równocześnie rąbnęli pustymi o upszczone blaty sosnowych stołów w stylu alpejskim.
Stylista z zadartą do góry głową wpatruje się w bezdenne niebo szafy i drapie się po brodzie, bo trzeba wam wiedzieć, że to wszystko, czyli dygresje, dywagacje i legendy, dzieje się w szafie i naprawdę.
Szafa jest obszerna. Ma półki główne i podporządkowane. Zaciszne zakamarki,w których chciałoby się spędzić góralskie wakacje i mediatyczne spoty, w których chciałoby się przeżyć swoje fifteen minutes. 
Na górnych półkach jest pięknie. Na dolnych jest niezły zasięg wi-fi i kilka podrób markowych szmat, wyprodukowanych w egzotycznych krajach Orientu. Udana podróba nie jest zła. To mogłaby powiedzieć Coco. Jako jedna z niewielu osobowości w dziedzinie szafy uważała, że podróby jej kreacji są świadectwem jej geniuszu. Dziś w szafie granice między inspiracją, interpretacją, cytatem, podróbą, a okropnie postarzającą garsonką z lamówką, zatarły się kompletnie. Twórcy szmat drżą, jak  wieszaki trącone ręką mediatycznej blogatki o wypielęgnowanych, jedwabistych piórkach i wyjątkowo symetrycznym zezie. Kupi? Nie kupi? Kupi, bo już kupiła podobne! Uf!
Przez uchylone drzwi szafy widać Coś. Stylista przykłada oko do szpary.
Niemrawy promyk słońca głaszcze rogówkę wpatrzonego w szparę, oka stylisty. Czarna źrenica kurczy się, jak wszechświat i nagle stylista widzi to jasno. Poza szafą jest Coś.
Czy blogatki wiedzą o istnieniu Czegoś? Czy wierzą w życie pozaszafne? Stylista nie od dziś dusi się w szafie. Intuicyjnie wie, że tlen jest niezbędny do życia. Wie również, że tlen wypala nas od środka. Objętość naszych płuc jest jedyną, obiektywną miarą mijającego czasu- myśli głośno stylista. Blogatki wymieniają nieme spojrzenia. Znowu nie złapały aluzji. Asekurancko wymachują kolorowymi skrzydełkami, by usiąść na wyższej półce. Tak, na wszelki wypadek.
W międzyczasie stylista wykonuje mały duży krok w Coś. Umiejętnie przenicowuje swe elastyczne ciało na drugą stronę. Czyżby robił to niepierwszy raz? Czyżby posiadał podwójne w tę i wew tę życie? Czyżby szafa blogatek stała w innej, obszerniejszej szafie? Nad nią jeszcze wyższa szafa?
Stylista widzi szosę. Po obu jej stronach roztacza się zazieleniona, wiosenna łąka. Suche badyle zeszłorocznego barszczu złamane w krzyżu, chylą się ku ziemi. Soczysta trawa ciągnie ku światłu. Podbiał rozkwita dyskretnie. Lucerna nabiera azotu w trzewia. Wierzby się kocą.
Niedaleko szosy leży wyschnięty staw, martwy potok i padnięty lis. Szosą idzie Karl, Jeanjean i chuda blondynka. Nie mają czubków głów i dzwonią wnykami.
'Cesarz jest nagi! Cesarz jest nagi!' krzyczy stylista.
Niestety nie ma wokół ani jednej żaby, żeby wybałuszyć ślepia ze zdziwienia.
(dedicated to Tomek Gąsienica-Józkowy, stylist.)






Shake your tail feather

Kto z nas potrafiłby trafnie oszacować długość pióropusza na głowie supermodelki Karlie Kloss, lat dwadzieścia, prezentującej się bardzo korzystnie w beżowym bikini z turkusowymi dodatkami, na zeszłorocznym pokazie Victoria's Secret?
Replika pióropusza, noszonego zazwyczaj przez wodzów plemion zamieszkujących Wielkie Prerie, majtała się dystyngowanie po wybiegu za piękną modelką w negliżu.
Karlie ma jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, obwód biustu osiemdziesiąt sześć centymetrów, obwód talii pięćdziesiąt dziewięć, a w biodrach osiemdziesiąt sześć w najszerszym miejscu. Plus pięciocalowe szpilki. Zatem, Karlie ciągnęła za sobą ponad dwa metry orlich piór, koralików z kolców jeżozwierza, plątaninę rzemyczków i rzemieni oraz pięćset lat historii oporu autochtonów wobec najeźdźcy o zmiennym obliczu i wciąż udoskonalanym arsenale, nie tylko atrap i straszaków. Dobry gun, to dobry gun, nawet jeśli niektórzy mają wrodzony talent do ładowania, celowania i palenia.
Protest potomków, w tym mieszańców, rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, odbił się echem o pierwsze strony gazet, spowodował zwarcia na łączach telewizji świata i zakończył się przeprosinami zawiadowców stacji Majtki Koronkowe Główne i obietnicą, że 'to się wytnie'. Rzeczywiście, sexy pow-wow Karlie nie był emitowany w oficjalnym przeglądzie roku 2012 Victoria's Secret. Faux-pas, faux-pas i patataj.
Wszyscy wiemy, kim był Crazy Horse. Nikt z nas nie wie, jak wyglądał. Nigdy nie zgodził się na pstryknięcie mu fotki profilowej, nawet najładniejszym telefonem. Nikt nie wie, pod jaki adres wysłać wieniec nagrobny z taftową szarfą drukowaną w motyw stars&stripes i mottem 'dobry indianin, to martwy indianin'. Crazy Horse zmarł tragicznie w młodym wieku w wypadku nadziania się na bagnet (a może był to zamach??). W ciągu kolejnych dni nie zmartwychwstał. Jego ciało zostało wydane za pokwitowaniem rodzicom, którzy załadowali je na tradycyjny wóz bez kół i odjechali pod osłoną wrześniowej nocy z Fort Robinson. Dziś nikt, poza samotnym chojaczkiem Picea glauca i sową siedzącą na suchej gałęzi, nie zna miejsca jego pochówku.
Niewielu z nas obchodziła wizyta pewnego Amerindianina w Paryżu.
'I got rhythm
I got music
I got my girl
Who could ask for anything more?
Hey, hey, hey, heyo, heyo, heyo, heyo, hey, heyo
Who could ask for anything more?
Le dance américaine.'
Wódz, Alfred Red Cloud poświęcił swój weekend.
Zamiast od świtu zaczaić się z flintą i posokowcem bawarskim, na kaczki na skraju zagajnika otaczającego White Clay Lake, rankiem 16 października 2004 roku wylądował na paryskim lotnisku CDG. Złapał gablotę za około sto euro i popędził pod dwunastkę na Avenue George V. 'Żorż We', jak śpiewał Jacques. Ściskając w dłoni, jak śpiewała Maryla, list od Harvey'a White Woman, członka rodziny Crazy Horse'a czuł się niewyraźnie. Burczało mu w brzuchu, a kiszki skręcały się, tworząc bolesne helisy. Wódz złapał gapia na kark kierowcy taksówki, by odwrócić swoją uwagę od podbrzusza. Po kształcie średnio-szatynowej, męskiej, podgolonej głowy z lekko odstającymi uszami i mocna szczęką (której Wódz oczywiście nie mógł widzieć, siedząc z tyłu) Alfred ze nonszalancją konesera odgadł pochodzenie Yves'a. 'Lille.' Na jego twarzy namalowało się radosnymi barwami, samozadowolenie. Portret wytrawnego enologa odgadującego z łatwością cepage, cru i znak zodiaku właściciela winnicy i to wszystko wyłącznie po kształcie kieliszka. Wódz poczuł dumę, że jest jednym z niewielu, którzy po prostu wiedzą te rzeczy!
'A jeśli, jednak Dunkerque?' Zrobiło mu się niedobrze. Na jego pobladłej twarzy namalował się złamanymi barwami grymas. 'I feel a bit barbouillé'. Szepnął do dwujęzycznej, jednoblondgłowej asystentki wieloczynnościowej siedzącej tuż obok. Autentyczny pióropusz Lakota Oglagla wciąż drzemał na jej udach, kołysany mruczandem Toyoty Prius, gdy spocona, jak kościelna mysz i odbezpieczona przez asystentkę, puszka Coke wylądowała bez słowa w dłoni Wodza Alfreda.
Po obu stronach taksówki, Paryż Intra Muros przemykał się chyłkiem i prawie niedostrzegalnie, jak dobry indiański zwiadowca. Ale Wódz go zauważył. Gdy taksówka mijała dworzec Saint Lazare, Wódz Alfred Red Cloud beknął siarczyście karmelem i cynamonem, z domieszką sody oczyszczonej. 'Let'er buck...'. Asystentka uśmiechnęła się ze zrozumieniem, chociaż idiom ten nie jest przetłumaczalny nawet na język francuski.
Około czteroletnie Renault Kangoo w kolorze białym, z nadżartymi przez rdzę progami drzwi i umorusaną przez owczarka irlandzkiego tapicerką ledwo wyhamowało, gdy jadąca przed nim taksówka zatrzymała się dokładnie w południe i niespodziewanie przed znanym, nocnym klubem. Kierowca Kangoo, okazał się być kobietą. Napiął w ułamku sekundy stetanizowane mięśnie rąk. Dłonie jeszcze mocniej zacisnęły się na kierownicy. Kierowca rąbnął w klakson damską pięścią, ciężką jak ołów. Z całej również siły wybałuszył oczy.
'Ach, te baby za kierownicą!' mruknął pod nosem taksiarz Yves Wrobel z Nancy. Zerknął w lusterko wsteczne, by upewnić się czy dobrze go widać i podniósł obie ręce w charakterystycznym geście oranki drogowej va te faire. Kierowca Kangoo dokładnie widziała i może dać się pokroić, że widziała dokładnie, gramolącego się z trudem z taksówki ogromnego ptaka w towarzystwie drobnej blondynki w garsonce. Uniknęliśmy o włos wypadku! Tak o nie łatwo w okolicy. Most Alma pokiwał głową, wzruszając z rezygnacji balustradami 'Ludzie powariowali. Bezpierza jazda, to tylko wspomnienie'.
I znowu pióra.
'Imię Crazy Horse'a jest nietykalne. Nie żądamy zamknięcia klubu, tylko zmiany jego nieadekwatnej nazwy. Poza tym, według naszej tradycji kobiety są święte. Dzięki kobietom trwamy. Mamy do nich duży szacunek.' Rzeczywiście, w zacofanej tradycji mieszkańców Prerii, jeśli mąż żony, pomimo pięknej imprezy zaślubin i udanego miesiąca miodowego, koniec końców okazywał się być nadętym, ignoranckim indorem, squaw w każdym momencie bez ostrzeżenia i alimentów, mogła wystawić go na słomiankę przed tipi. 'A teraz won, hanta yo robaczku!' I robaczek wracał tam, skąd się przypałętał.
Dyrektor Pan zaprosił Pana Wodza na jednego. Do baru. Kamerzyści zdjęli ciężkie bazooki z ramion i poszli na papierosa. Nie wiem, co panowie pili i czy wznieśli toast na cześć obopólnych ustępstw. Tak, czy inaczej Wódz Alfred postraszył gospodarza precedensem Hornell Brewing, którego 'The Original Crazy Horse Malt Liquor' stał się dzięki niepijącym prawnikom plemiennym, jednym z najdroższych drinków nowego świata (sto pięćdziesiąt tysięcy dolców na stół i zmiana nazwy).
Jeszcze w zeszłym miesiącu przechodziłam Aleją Żorża. Niestety, nie zauważyłam żadnej zmiany w szyldzie klubu. Nawet najmniejszej literówki.
Wczoraj, na innym mieście zaintrygowały mnie łapacze snów. W wersji słowiańsko- koronkowej. Śliczne, okrągłe serweteczki z bawełnianego kordonka, osadzone na tamborku z płaczącej witki wierzbowej. Kilka piórek, pomponików i wstążek z pasmanterii dyndało się ku ozdobie. Serwetki, dokładnie takie same, jak te które babcia kładła gestem nabożnym na politurowanym stole przy okazji podwieczorków. Kawa z mlekiem w wielkim dzbanku z Chodzieży o złoconym rąbku. Babka piaskowa z rodzynkami. Pączki z różą.
Babcie z zasady posiadały niezliczoną, wciąż przyrastającą ilość okrągleństw. Najpiękniejsze okazy szydełkowych, koncentrycznych ażurów zdobiły tympanon telewizora lub falbaniły delikatnie wokół słoniowatej nogi kryształowego wazonu na kwiatki sztuczne. Fenomen babci robiącej na okrągło. jest bezspornym dowodem, niestety potwierdzającym trafność EAST (Evenings Absolute Shortening Theory), czyli Teorię Bezwzględnego Skracania się Wieczorów. Kiedyś, kiedy byliśmy mali, wieczór był długi na jedną do dwóch serwetek na szydełku. Obecnie nie mamy nawet czasu, żeby nalać sobie kieliszek porządnego, francuskiego wina przed snem i musimy pić gruzińskie z gwinta, myjąc jednocześnie zęby, sprawdzając najnowsze wpisy na facebooku i czyszcząc kuwetę leśnego kota norweskiego, któremu wolno podziwiać świat kotów preriowych, galopujących na oślep w tumanach drobnego ptactwa parkowego, wyłącznie zza okiennej szyby.
Dream catchery wywodzą się z kultury Ojibwa.
Niegdyś pełniły funkcję talizmanu, chroniącego dzieci przed złymi snami. I znowu pióra.
Ruch i filozofia Pan-Indian Movement, dążąca do zjednoczenia wszystkich Indian proletariatu na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych spopularyzowała dream catchery wśród nich samych. Tym sposobem stały się symbolem kulturowego i spirytualnego przymierza i odrodzenia autochtonów.
Stojące na uboczu i obserwujące zachodzące zmiany Sprzysiężenie Wodnika, znane lepiej pod nazwą New Age zatarło dłonie, zabobonnie chuchnęło w nie na szczęście i podrzuciło uzdrawiające kamyki ku niebu. Potem, zamówiło cały kontener łapaczy snów w fabryce albo u chałupnika. Masz ci babo koszmar.
Co szepczą nam do ucha nasze sny? Tego dokładnie nie jesteśmy pewni, bo przecież śpimy śniąc. Co łapią nasze łapacze? Kręcimy się w kółko, a łapacz skomle i goni za sentymentalną cząstką, ciągnącą się za nami, jak ogonek. Łapie zapach róż w przedwczorajszym pączku. Wdycha zapach pączków róż przekwitłych w 1986 roku. Cap za czas przeszły. Łap za czas lepszy. Nasze łapacze są śliczne, bo nasze sny są ładne. Nasze łapacze są robione ze wspomnień, bo nasze sny prorocze są utkane ze ścinków i resztek tego, co o sobie pamiętamy.
Na moim, roboczym stole wala się wiele ścinków, snów i dupereli, które kiedyś mogą się przydać. Jest stara pończocha kabaretka, satynowe, czerwone różyczki na drucikach, odprute od sukni ślubnej, gęsie pierze farbowane na czarno i czerwono. Koraliki. Strass. Ostatnio pocięłam w regularne frędzle czarną, lateksową spódniczkę mini, która ostała się po niewybrednej randce w ciemność.
Dziś zrobię sobie łapacza na miarę moich koszmarów, a potem zatańczę nago le dance americaine wokół totemu wspomnień z dzieciństwa.
Łelkom tu The Crazy Whore Dreamcatcher Show.
Tutorial i klip nieocenzurowany, wkrótce na jutjubie.
Idzie Jaś, idzie Staś, idzie też Marysia,
wszyscy dziś grzeczni są
i nie tylko dzisiaj.
Tup, tup, tup, tup, tup, tup,
daleko wędrują.
Hop, hop, hop, hop, hop, hop,
ładnie podskakują.
Hey, hey, hey, heyo, heyo, heyo, heyo, hey, heyo






Jesienne znalepsisko


Znaleziono mnie w parku.  Pogrzebanego w pachnącej wczesną jesienią kupie klonowych liści. Wczesna jesień, to ta która łapczywie połknęła złotą kulę lata. Teraz wypchany światłem żołądek przenicowuje lato. Skurcze, kwas, skurcze. I pcha dalej ku jelitom. Światło jeszcze widoczne wśród liściastej treści, coraz słabsze jednak w jelicie października. Cienki flak listopada wije się, otwiera ciemną gębę, jak polip i wssysa je ku wnętrzu. Robak jest syty. A po lecie zostaje jedynie ciepławy pierd w środku zimy.
Właściwie, to mnie nie  znaleziono. Wlazł na mnie pies. Kurdupel z wyleniałym karkiem. Średniej wielkości miejski kundel w obślinionym kagańcu. Bydle mojego pokroju. 
‘Kurwa, ale mam zakwasy!’ Kiedyś miałem aspiracje i treningi. I raz, brązowy medal w biegu przełajowym. Mógłby być ze mnie również niezły piłkarz, gdyby trener się nie zmienił. 'Jesteś szybki, mały. Możesz być kiedyś wielki. Szybki jesteś mały w nogach i głowie. Pamiętaj, boisko to szachownica, tyle że są na niej wyłącznie zielone pola. No i nie ma królowej. Za to są korki. A poza tym wszystko jest identyczne. Rozumiesz, ma...' 'Fiuuut!' Gwizd gwizdka trenera zagłuszył 'ły'. 'Nawet go pszetrenera nie dotkłem.' Trener miał siódmy zmysł i oczy z tyłu głowy. A frajer o szpiczastych łokciach miał przekichane.
Kocham psy. Bo są wierne. I ratują życie.
Pies miejski ma pańskie życie.
Czasem, ciągnie za sobą pana albo panią. Na smyczy. Pan jest dobry. Często jednak pan stara się rozciągnąć czasoprzestrzeń psa miejskiego, czego wynikiem jest wiszący u tyłka psa balach. Ciągnąca się w uwłaczającym rozkroku czasoprzestrzeń psa miejskiego, nigdy nie może się spokojnie wypróżnić. A przecież próżnia jest podstawowym budulcem życia. Podobnie, jak kompost i odchody. Bez gnijącej  materii Absolut traci sens i formę, a torfowisko próżności zasycha. Prędzej, czy próżniej życie staje się smyczą bez pana i psa. 'Niech się pani nie przywiązuje do tego dziecka. to dziecko jest skazane na nieprzeżycie. Kurde, czy możesz sobie to wyobrazić? Jak ten palant mógł jej to powiedzieć?' Pani psa, który chwilę później na mnie wlezie z oburzeniem potrząsa głową z dłonią przytuloną do lewego ucha. Dłoń jak muszla. Ucho jak muszla. Głos w dłoni szepce przez zaciśnięte watą usta. 'Kurba, mie bierzę. So za uj!' Chirurgom gęby się nie zamykają przy stole operacyjnym. Myślę, że z ginekologami-położnikami przy cesarce jest podobnie. Mają tak nudną pracę. Skóra. Ciach. Tkanka tłuszczowa. Pluff. 'Tampon.' 'Lexus jest niezły. Hybryda. Cichy.' Otrzewna . Zyg. Zag. Psit! 'O, psiakrew!'  Bzzz, bzzz. 'Tak słucham.' Nie wiem ile już tu leżę. Zdrętwiałe palce u rąk i nóg wskazują na dobre, naście godzin bezruchu. W tym, mniej więcej momencie znajduje mnie pies. Jak mówiłem, leżę twarzą w dół. Wdycham własny oddech z wczoraj i grzybiasty wyziew gleby. Ziemia jest naszą matką. Ziemia cuchnie zgnilizną. Ojciec mieszka w niebie i jest na ciągłym haju. Z zadyszką i zagwizdem, wydobywającym się z tchawicy pacjenta po tracheotomii, wciąga cirrostratusy. Linia za linią. Albo zaciąga się miękkim błękitem i odpływa. Psiamać, ojciec ma zawsze łatwiej. Ojciec nie mówi. Ma porażone fałdy głosowe. Tylko wybrani słyszą myśli ojca. Kocham psy. Kundel bije bezwładnym łbem o mój korpus. Jak praczka z obrazu Jule'a Bretona, tłucze mnie z każdej strony dyszącą kufą, niby kijanką. Canis catharsis kijankis canis pierze moje brudy na forum opustoszałego parku miejskiego. Właściwie, pies ma rację. Przez znaczną część mojego życia czułem się, jak szmata. ‘Czułem się’ wypowiedziane w czasie przeszłym ulgowym, brzmi wyjątkowo dobrze. Reguła numer 1. Zawsze mów o sobie w czasie przeszłym. Być może twój rozmówca nie zauważy, że nie masz przyszłości. ’Co rozumie Pan pod pojęciem szczęścia?’ ‘A czy ja do cholery, pytam Pana, która godzina?’ Reguła numer 2. Tylko bez wulgaryzmów, prostaku. Reguła numer 3. Kurwa, zapomniałem. Pies otacza mnie niemal niewidzialną siecią śliny. Kurde, ale się kleję. Tak musi się mieszkać poczwarce w kokonie, albo płodowi w matce. Ohyda. Byle dotrwać do imago. Ktoś złożył moje jajeczko na dolnej blaszce liścia. Pamiętam regularny, jak mapa kraju zielony brzeg i unerwienie w formie rzeki głównej z dopływami, od których dostawałem niestrawności. A mówiła mama, ‘nie żryj celulozy’.  Nie pamiętam matki. Ani ojca zresztą. A teraz brakuje jeszcze tego, żeby mi urosły tęczowe skrzydła i żeby pani psa z zachwytem powiedziała do słuchawki 'O, poczekaj Misia, chwileczkę... motylek!' Czułbym się, jak te wszystkie razem wzięte pedały z Krakowskiego Przedmieścia. Łazi to-to w różowej koszuli i obciskłych jeansach i myśli, że  wszystko jest okej.  Nic nie jest okej! Prawdziwy facet musi mieć jaja, a  nie skrzydła! Kaganiec z rzemienia o ośmiu pajęczych odnogach i tułowiu w krzyż grecki wcina się kundlowi w zimny, mokry nos. 'Pusio! Pusio?' Pies podrywa łeb, jak mechaniczna zabawka i wykonuje automatyczny zwrot całym tułowiem. Na odchodnym podnosi tylną łapę. Słyszę szelest słomkowego psiego moczu cieknącego po nogawce moich spodni. Strużka uryny ogrzewa niczym pierwszy, wiosenny promyk słońca. 'Spierdalaj sukinsynu'. Krzyczę w glebę, ale gleba to knebel. 
'A, tu jesteś mały. Aha, mmm no, tak, tak. To może jutro się widzimy. Jest nowa dostawa starych ciuchów w Bidździe.' Pani psa, schyla się by zaczepić karabińczyk smyczy o obrożę Pusia. Co za napuszone imię dla wyleniałego mieszańca. Filigranowy, damski most zwodzony tułowia opada, skracając sylwetkę o mnie więcej pół. Za to nogi w jasno beżowych pończochach optycznie zyskują jedną-trzecią ich pierwotnej długości. 'Fenomenalne!' Obserwuję to fantastyczne zjawisko z perspektywy obsikanej żaby, ukrytej w suchych liściach klonu. 'Ta suka ma lepsze szkitki, niż Kate Moss.’ Porównanie miałoby sens, gdyby Kate Moss była kobietą. Kate jest przecież kotką. O lśniącej sierści, lekkiej, jak jedwabna apaszka w płynie. Nigdy nie wiesz, czy nadal jest w pokoju, czy z niego właśnie wyszła. Aksamitne łapki Kate są bezszelestne. Kate pokłada się, gdzie popadnie, z kim popadnie. I zasypia. Wygląda wtedy, jak szmatka. Etolka ze śladami szminki na podszewce. Zapomniana po balu noworocznym na skopanej z pasją stonogi skorupie w drobne, modrzewiowe klepki, podłogi sali restauracyjnej hotelu Primavera. Kate gapi się na ciebie zielonymi ślepiami o zarysie lekko zadziwionych migdałów. Na obrzeżu podkręconych kącików jadeitu przycupnęło się coś, jakby uśmiech. Nieważka parasolka z nasionkami mlecza zawisła na moment, szepnęła enigmatycznie‘je baise a tout vent’ i popłynęła dalej. Nie wiem, czy Kate umie czytać. Czy rozróżnia litery z daszkiem od tych z kropeczką? Czy docenia suspens w norweskiej powieści policyjnej? Czy wie, że śnieg ma sto kolorów i dźwięków? Że nad ranem może pociąć ci łydki, jak brzytwa, gdy próbujesz dotrzeć do domu przez zamarznięty ogród. Śnieg potrafi ugotować twoje błękitne do bólu palce, gdy sięgasz w zaspę po zamarzniętą rękawiczkę. 'Gustav, co ty właściwie robisz bez gaci w ogrodzie, nad ranem? Łowię rękawiczki z przerębla!' Czy Kate wie, kto zabił? Kate z pewnością umie patrzeć. Wnikliwie wpatruje się w twoje nicnienie. I milczy. ‘Jak robi kot?’ Kot robi –miiijał. Kate nie wydaje dźwięków, ani nie mówi. Czasami dolna część różowej paszczki w podkówkę opada, wypuszczając kuleczkę bawełnianej ciszy. Park opustoszał kompletnie. Z oddali dochodzi stukot damskich butów na obcasach. Po asfalcie. To zawsze dobry znak. To znaczy, że nie wszyscy utopili się w sobotnią noc. Trupy butelek, które zamarły w szklanym wzwodzie są suche. Ani kropli żywicy w szklanych  penisach. Aluminiowe szczątki popiwne z odbezpieczonymi zawleczkami dzwonią głucho, przetaczając się do rynsztoka za każdym razem, gdy oś kuli ziemskiej zmienia kąt nachylenia. Niewypały słodowe. 5,5%. Pasteryzowane. Wsłuchuję się w stukot damskich szpilek. Lubię ten rytmiczny, natrętny dźwięk. I wali mnie, czy kobieta ma czterdziesty czwarty rozmiar buta, smolisty tusz wokół oczu, czarno-granatowy, trzycentymetrowy odrost na jej blond pakułach i nieogolone łydki. Ten stukot budzi we mnie nadzieję, że wszystko może jeszcze się dobrze skończyć. Lewe tik, prawe tak. Biodra kołyszą się, jak łajba. Ulica obija się z pluskiem o jej burtę. Lewa burta. Prawa burta. Tik. Tak. Kobieta na szpilkach odlicza czas. Teraz oddala się. Ale wróci.









 Eau

 je serai comme de l'eau
 fraiche
 je calmerai ta soif
 décanterai ton esprit
 je serai comme de l'eau
 limpide
 je réfléchirai la lune pour toi
 diluerai le temps dans un instant
 je serai comme de l'eau
 calme
 je nagerai avec toi dans un lac sans rivages
 te bercerai d'une vague salée
 compterai les poissons pour que tu t'endormes
 je serai comme de l'eau
 douce
 je ne pleurerai plus
 je te réveillerai d'une pluie de printemps
 gratifierai d'un arc-en-ciel




interaktywny kurs języka niemęskiego
 część pierwsza
przyspiewki niemęskie

wolna dziś od zamążbrania zamążbycia zamążtrwania
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnam miłych gości.
longue vie a vous m'sieur newton!
mam naleciałości za sprawą miłości
jeszcze gdzieś tam w rowie leży
pierze brudnobiałe po tej pannie młodej
po tym dniu magicznym
tiulu nylonowym
mężu zagranicznym
 męża wzięłam miękkiego
dosłownie zza miedzy
pochodzenia swojskiego
i chłonnego wiedzy
studia podjął, potem rzucił
pracę stracił lub wykluczył
ksiunski cytał
pluł i łapał
za dnia ziewał
bez sen chrapał
 fakt, drań nie pił, nie balował
w domu siedział i bublował
prasę czytał wiersze pisał
aspirynę z kawą miszał
'miszał' go sąsiedzi zwali
gdy łyżeczką w kubek walił
na anioł bezpański
na cukier z buraka
na urok słowiański
na dumę polaka
szarlatan i galant styl europejski
w kant zaprasowany

niezapracowany
od rana do nocy tkwił w szponach niemocy
'brak wiary w człowieka
recesja i zdrada
bezguście i kicz
jak żyć? jak żyć?
ja tu łodygoschnę!a ty taka beznamiętna:-((
słowotwórczo supełkuję!
bezmanrtyczna, nieponętna
tu n'piges pas, kobieta? jam przeklętokleta!'
 wolna dziś od zamążbrania zamążbycia zamążtrwania
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnamy miłych gości.
longue vie a vous, m'sieur newton!
 a ludzie mawiają, że baba bez chłopa jest jak pusta szopa
gacie bez rozporka
partykuła goła, jak grzywka bez czoła
placek bez zakalca
paznokieć bez palca
a ludzie mawiają, że facet bez żony
to dąb bez korony,
bez kory pień chory
że samopas chłop jest jak hameryka
chamska republika, hejjjjjjjjjjjjjjjjjjj!

gdzieś w cichej dolinie czas niemrawo płynie
chmury kłębią górą, a  ludzie doliną
i na próżno łyżka o rant kubka stuka

na anioł słowiański
na cukier z polaka
na urok bezpański
na dumę buraka
           
           




Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście skopali ziemię milionami stóp prawych i lewych, aż zawyje z bólu, jak opętana, stara indianka przed zgliszami tipi.’

Powielamy się i niechętnie dzielimy. Częściej stąpamy po ziemi prawą nogą. Z tego powodu kręcimy się w kółko i koniec końców, tak czy siak, zawsze znajdujemy się w punkcie wyjścia. Stajemy przed lustrami i przystrajamy się do ceremonii duplikacji. Tworzymy klony. Owulujemy. Siejemy ziarenka. Pryskamy feromonami. Łapiemy okazję. Ejakulujemy. Kopiujemy kopulując radośnie. Kiedyś chciałam mieć dziecko. Własne, okrągłe i miękkie.
Do przytulania.
Mogłoby pachnieć zielonymi jabłkami, które wczesnym latem spadają z jabłoni nie wiedząc, co będzie dalej.
'Jestem jabłkiem, co zaraz spadnie.
Czy umrę zanim dotknę ziemi?
Czy żyć będę tocząc się w trawie?' 
Wolałabym, żeby moje dziecko pachniało mąką i orzechami laskowymi. Byłoby wtedy zdrowe, jak bochenek żytniego chleba na zakwasie. Położyłabym je na koronkowej, bawełnianej serwecie pośrodku solidnego, dębowego stołu w mojej prowansalskiej kuchni. Przez okno wpadałyby ciepłe, złociste promienie słońca. Dziecko drzemałoby w ciszy i spokoju. Opodal, na kamiennej posadzce spałby stary kot i stałby wiklinowy kosz z warzywami, które właśnie przyniosłabym z ogrodu. 'Piękne pomidory mamy tego roku.' Powiedziałabym do dziecka śpiącego snem makówki. To z pewnością dlatego, że opryskałam je matczynym mlekiem zawczasu. Ani jednej mszycy. Cukinie za to zawsze się udają bez większego trudu. Co roku, pęcznieją bezmyślnie u nasady kielichowatego, żółtego kwiatu, leżącego leniwie w trawie. Kolejny sezon nie plewię grządki zielonych głuptasów. I tak rosną bez umiaru, nic nie wiedząc o gwiazdach, bezsensie życia i sensie umierania. Kończą w ciężkim, emaliowanym rondlu, usztywnione ryżowym farszem zamiast kręgosłupa i  taplają się nierozumnie w ciepłym sosie własnym do końca.
Moje dziecko byłoby dobre. Karmiłoby mnie wypieczoną, postempiryczną skórką i miąższem mądrości z czasów, które sięgają początków i końca świata. Przecież po to właśnie robimy dzieci. Żeby wgryść się w piętkę wszechwiedzącego chleba, pociumkać miąższ, aż stanie się słodszy niż miód. Rozsiąść się przy suto zastawionym stole. Jeść bez umiaru. Trawić, trawić, zasnąć, śnić. Rozkraczyć się nad czasem w pełnym szpagacie. Jak prebioniczna gimnastyczka rumuńska, antecyberpływaczka enerdowska, antracytowa chmura gradowa, pandemokracja naftowa, ledowa żarówka wiekuista, most zwodzony nad mgławicami. Sięgnąć nieskończoności. Poczuć wiatr pod skrzydłami.
Latam często niewygodnymi Boeingami 737 mojego, ulubionego z braku laku przewoźnika Paupair. Tani, bez udogodnień, ale zawsze dolatujący na czas.  Lata się z Paupair, jak w brzuchu włączonego telewizora. Kanały wariują, zmieniając się same i nikt nie wie, gdzie jest pilot. Teraz leci blok reklamowy. Dźwięczny głos damski zachwala papierosy bez dymu. Dym bez ognia. Perfumy, bilety autokarowe do centrum za małe pieniądze i losy zdrap&zdrap, dzięki zakupowi których wspierasz fundacje  ratujące  dzieci, w naszym kraju oraz poza jego granicami. Zaraz wjadą potrawy odgrzewane. To chyba już program kulinarny.
Kolejka starych wyg napowietrznych, zwykle ustawia się do wyjścia z gejtu na pół godziny przed czasem i na dany sygnał energicznie wskakuje do autobusu podwożącego nas pod wąskokadłubowego pterodaktyla średniego zasięgu. Przez szyby autobusu obserwuję, jak z otworu leżącego tuż przy dziobie wypełza jęzor. Drugi, nieco większy chwilę potem podjeżdża od zadu. Chmura pasażerów, ciężka jak cumulus zapowiadający opady  bezpardonowo wspina się po pierwszym jęzorze do drzwi, po czym wyczynowym biegiem pokonuje zaledwie kilka metrów wąskiego korytarza, jakie dzielą ją od sześciu, najwygodniejszych miejsc w samolocie. Trzydzieści dziewięć metrów i zaledwie sześć miejsc godnych sprintu! Na skrzydłach.
Reszta nieudaczników siada, gdzie popadnie. Przez resztę lotu masuje odrętwiałe kolana wdychając wyziewy latającej kuchni i wsłuchując się w odgłosy dobiegające z toalety.
Raz, za namową wybrednego współpodróżnika wygrałam drugie miejsce w biegu o fotel z dodatkową przestrzenią na rozprostowanie nóg. Wygodnie, nie powiem. Od razu czuje się przedsmak sofistykacji pierwszej klasy. Stewardessy zakończyły choreografię 'Staying alive just a little bit longer' pełnym uśmiechem i zapięliśmy pasy. Mogliśmy nareszcie przejść do fazy lotu właściwego.
'Dis iz jor risponsibility tu ołpen dis dor tu sejw de pasandżers. Ju anderstand? Ju mast pul de triger. Ałer lajf dipend on ju.' Stewardessa uczepiła się zagłówka mojego fotela dłonią o perfekcyjnie utrzymanych tipsach. Nachylona nade mną, przypominała drapieżne ptaszysko, trzymające w szponach grzbiet polnego gryzonia, majtającego chaotycznie łapkami w panice i powietrzu.
'Coś nie tak myszko? Przecież to twoja, jedyna i ostatnia szansa spełnienia marzeń. Wszystkie nieloty śnią o lataniu.'
Prześwietlała mnie wzrokiem na wskroś, niczym promieniami rentgenowskimi. Widziała mnie od środka nagą, różowo-krwistą. Pomiędzy żebrami prześwitywała mi autentyczna niepewność i szczere zakłopotanie. Mimo to, cięła moją skórę niewidzialnym, laserowym biczem osadzonym na nierdzewnej rękojeści. Wskazywała palcem na coś, co miało się znajdować po mojej, prawej stronie, w ścianie samolotu. Jak to 'maj responsability'? Jaki 'triger'? 'Ju min, łindoł?' Zapytałam grzecznie, wypluwając powybijane szponiastą łapą przednie zęby na husteczkę higieniczną  i dyskretnie wsuwając ją do kieszeni modnego w tym sezonie żakietu w deseń kaleidoskopicznie symetryczny do oczopląsu.
'Nie window, tylko emerdzency egzyt ty, faszonowa debilko.'
Byłam pewna, że właśnie to jasne, jak szlag zdanie wycedziły zaciśnięte usta stewardessy wymachujacej sięjącym śmierć i strach przed śmiercią, błękitnym biczem. Zawsze to samo. Pchają się na oślep na skrzydła, a potem woda w gębę, dżizys...  

Latać. Fruwać. Wznieść się nad przeciętność. I opaść z deszczem na ziemię pozwalając rosnąć lasom tropikalnym. Żebyśmy mogli pociąć stuletnie drzewa na równe deski. Zbudować sobie taras. Usiąść wygodnie w fotelu z iroko, teaku, bangkirai lub merbau.
I podziwiać ogródek ze stojącą pod jabłonią piaskownicą w kształcie plastikowego żółwia, w której zasadzamy dziecko, jak marchew. Marchew rośnie prosta i piękna wyłącznie w piachu. Żółw jest odwiecznym strażnikiem dziecka.

'Hoduję marchwiowe dziecko. Dokonałam najważniejszego odkrycia w historii cywilizacji ziemskich. Pchnęłam technologię przetrwania o miliony lat świetlnych w przód. Wzięłam w cugi kultury prostacką naturę. Hoduję w piachu, więc jestem. Przede mną nikt na to nie wpadł. Po mnie, nikt i nic się nie liczy.'

Dziecko upiększa mój ogródek i wypełnia sensem moje życie. Niweluje efekty depresji dwubiegunowej. Jest organicznie rozkładalne i nie zatruwa wód gruntowych. No , chyba nie zatruwa. Nigdy nie możemy do końca wierzyć etykietom na produktach w sklepach ze zdrową żywnością. Ostatnia dyskusja o przepiórczych jajach powaliła mnie na kolana i do dziś chodzę w kucki przed witryną sklepiku Gaya, mieszczącego się przy eleganckim bulwarze w centrum miasta. 'Nie mamy jajek. Bo nie mamy. Za to mamy soczki z Ameryki Południowej, owoce z Afryki Zachodniej i pestki z dyni ze Słowacji.' A przepiórki? Co przepiórki? Wszyscy mają w nosie przepiórki i krew przepiórek na dłoniach. Nikt z nas nie wie, że przepiórki spędzają całe, swoje życie w zamknięciu i niewoli. Znoszą w więzieniu zdrowe, pstrokate jajeczka, którymi karmimy dziecko. Przepiórki wpatrzone w błękit nieba  nie wiedzą, dlaczego samoloty latają i nie mają pojęcia, że w samolotach  siedzą z wyprostowanymi giczołami fashonistki,  od których zależy przeżycie prawie dwustu naraz, niewinnych nielotów. Dziecko jest dowodem osobistym  na 'kupuj odpowiedzialnie'. Każdy, kto posiada dziecko, wie czym jest dobro i nie czyni zła.

No, już dobrze, dobrze. Przypuśćmy, że niektórym wychodzi średno robienie, hodowanie i wypuszczanie na wolność dzieci. Jesteśmy tylko ludźmi. Doskonałymi  tworami kreacji. Możemy się czasem mylić, błądzić po omacku, dać się wciągnąć bagnu  ignorancji po pachy, ale jeśli już mamy dziecko pod ręką, możemy się nim posłużyć do wyostrzenia obrazu świata. W najbardziej beznadziejnej sytuacji możemy sobie jakoś pomóc, nieprawdaż? By lepiej zrozumieć geopolityczny układ scalony wystarczy spojrzeć na świat przez dziecko przeźroczyste i  dwuwypukłe. Wszystko staje się wtedy proste i aż kłuje w oczy. Największą frajdę mają ci, którzy posiadają dziecko pryzmatyczne, rozszczepiające światło białe na obłędne kolory. Wtedy jest dopiero pięknie. Kolorowo i wesoło. Ale pieniędzy mało.
Dziecko półprzeźroczyste, uwaga, dopuszczam możliwość zastosowania dziecka nieprzepuszczalnego i matowego, przydatne jest w przypadkach niepewnych inwestycji, kontekście przetargów z licytacją oraz kompleksowych szantażach.  Tak czy inaczej, z popłakiwaniem czy bez, trzeba się ociupinę znać na marketingu i zarządzaniu, żeby coś z tego wyszło.
'Przecież robię to wszystko wyłącznie dla Ciebie, ty niewdzięczny bachorze. Wykapany ojciec. Nie, nie chcę, o tym teraz rozmawiać. W coś Cię ubrać trzeba i  napchać ten, wiecznie pusty brzuszek.'  Pierwsze słowo, jakiego uczy się dziecko to ‘nie!’ Mama, mówi, ‘nie’. Tata mówi, ‘nie’. Babcia mówi ‘nmie’ na wydechu, przytrzymując wargami niedopasowaną, sztuczną szczękę w równie niedopasowanym uśmiechu. Dziadzio nie żyje. Dziecko mówi bez zrozumienia 'nienienienienie', albo jeśli jest chłopcem jeszcze nie mówi. Życie dziecka toczy się wokół prostych funkcji fizjologicznych. Amam, kaka, pipi i całuski. Miłość macierzyńska zamknięta jest w słoiczku na hermetyczną pokrywkę. Służy do karmienia dziecka. Wypełnia Okrągłemu Łebkowi usta papką o słodko-słonym smaku. Brzuszek napina się. ‘Kupkę?’ ‘Siusiu?’.
Za późno mamusiu. Masz dwa w jednym. Guano na pampersie. Serce matki. Puree z marchwi.

Dziś moje dziecko byłoby starsze ode mnie. Nie rozpoznałoby mojej twarzy w tłumie, nie pamiętałoby już smaku mojego mleka. Nie mogłoby sobie przypomnieć, czy byłam dobrą, czy złą matką. Ja i tak wiem, że gdybym je miała zrobiłabym swoje. Wychowałabym je na autorytarnego egoistę. Na zadbaną, sprzedajną dziwkę. Myślę, że byłoby szczęśliwe.