Tu znajdziesz to, czego nie znajdziesz gdzie indziej. Fotki, teksty, wiersze i intymne, obciachowe ubranka koronkowe.
http://betonowypantofelek.wordpress.com/about/
Okres czasu.
Dzień w Świątyni Kretesu zaczynał się o trzeciej nad ranem
czasu uniwersalnego.
Punktualnie, o trzeciej, nad stromą falezą przedświtu.
Po ćmoku i śpiochu nie łatwo jest spacerować po wąskiej ścieżce, wydeptanej
przez sennowłóczykijów i idealistów. ‘Ooooohm…’
Mąż, jednym, energicznym szturchnięciem w
moje żebra rozbijał co noc, delikatną skorupę snu,
którą udawało mi się zasklepić wokół mojego ciała i umysłu,
skulonego w embrionalny kłębek.
Są na świecie
dwie rzeczy, bez których nie mogę żyć. Pierwszą z nich jest bezwarunkowy dostęp do wody, w postaci wypełnionej
wanny. Drugą, a może właściwie pierwszą jest nieograniczony dostęp do snu, w
postaci przespanej nocy.
Bieżąca woda, płynąca z kranu. Lub tryskająca z prysznica. Kaskada. Krople na skórze. Oka na rosole. Kąpiel. Ciepła, jak zupa. Rozebrać się do rosołu. Umyć się, myć, myć.
Bieżąca woda, płynąca z kranu. Lub tryskająca z prysznica. Kaskada. Krople na skórze. Oka na rosole. Kąpiel. Ciepła, jak zupa. Rozebrać się do rosołu. Umyć się, myć, myć.
‘Porządna kobieta nie powinna się zbyt często myć.
Nie powinna również wyjść za mąż za obcego człowieka! Wspomnisz moje słowa, córeczko.
Gdzieś ty się tak znowu uświniła? Chodźże tu, naleję ci ciepłej wody do miednicy.’
Moja babcia zwracała się do mnie czule, per córeczko.Do mojej młodszej
siostry krzyczała przez sień, per gdzie znowu lecisz, latawico? Do mojej matki
nie odzywała się w ogóle.
Nasza matka nie przyjeżdżała zbyt często w odwiedziny do babci. Wpadała najwyżej
na pół godziny. Wyrzucała moją siostrzyczkę i mnie, z kieszonkowym na rurki z
bitą śmietaną z Krupówek i plecakiem ciuchów na tydzień. Witała się z babcią
nie dotykając żadnego przedmiotu w mieszkaniu. Nie brała niczego do ust poza
ogórkiem kiszonym z porcelanowego talerzyka, stojącego na stole.
Kiedyś,
nieopatrznie została na noc u babci. Owej nocy, mojej matce śnił się ciężki poród. Leżała na stole,
na porodówce Szpitala Powiatowego imienia Doktora Tytusa Chałubińskiego, a
położne skakały po jej brzuchu i chichotały. ‘No, przyj! Chi-chi-chi. Przyj!’ Moja matka we śnie wyraźnie
widziała, jak jej wielki brzuch z wystającym pępkiem pęcznieje w oczach, a
położne wielkości Calineczki odbijają
się od niego, jak od trampoliny. Ktoś krzyknął, jak na filmie. ‘Na rany boskie, niech ktoś przyniesie ręczniki
i miednicę z gorącą wodą!’
Maleńkie położne
wybiły się zbyt wysoko i rykoszetem rozkwasiły na przeciwległej ścianie. ‘Chi-chi-chi.’ Teraz wyglądały
niekorzystnie, jak ślady po natrętnych komarach, dobitych ostatniej nocy kapciem.
Za to, przestały się chichrać. Moja matka we śnie uczepiła się z całych sił mokrego
prześcieradła i zaczęła przeć. Lekarz w białym fartuchu zakasał rękawy i włączył
latarkę czołową zintegrowaną z jego kaskiem, znanej i lubianej w kręgach
speleologów tatrzańskich, marki Petzl.
‘Jest. Widzę główkę. Nie. Ogonek. Nie. O, krucafuks!’
Po pewnym czasie, w bólach, moja
matka urodziła spory talerz ogórków małosolnych.
Na jawie, moja
matka obudziła się zlana potem. Nie oddając moczu, wskoczyła do samochodu i
zniknęła za zakrętem ulicy, zanim któraś z nas zdążyła otworzyć zapyziałe oczy.
Babcia nie
miała bieżącej wody w części mieszkalnej domu. Do toalety i łazienki trzeba było
przejść na drugą stronę budynku, przez mroczną sień. Babcia nie miała ciepłej
wody w łazience. Wanna, w kolorze kości słoniowej była sucha. Ani kropli wody.
Ani jednego skamieniałego zacieku. Stare słonice, prowadzące rodzinne stado od
wodopoju do wodopoju nie zatrzymywały się tu od lat. Dostojnie kołysząc się, przechodziły
przez sień, unosząc trąby. Najmłodsze słoniątka kiwały ze zrozumieniem główkami
i dreptały za matkami.
‘To nie jest Chobe*. Tu nie ma bieżącej wody. Możecie
zrobić kilka zdjęć, ale nie zatrzymujemy się!’
U stóp suchej
wanny stała szara cysterna z niemalowanej blachy. Pod cysterną znajdowało się
palenisko. Jeśli ktoś z nas miał nieodpartą, burżuazyjną zachciankę na gorącą kąpiel, musiał
poczekać do świąt. Wtedy, hajcowało się w łazience na okrągło. Z braku świąt, musiał sam skoczyć po wiadro
węgla i podpałkę do ciemnej piwnicy. Musiał się umorusać, spocić i usmolić,
żeby się umyć. To było dawno.
Tylko
woda potrafi
zmyć ze mnie Wczoraj. Nawet nie muszę się szorować do krwi organiczną
gąbką,
ani naturalnym pumeksem. Czas przeszły rozpuszcza się w ciepłej wodzie.
Nawet nie muszę używać mydła. Wystarczy jedno
chluśnięcie w twarz i wypełniają się zmarszczki. Leżę w wannie na
wznak, ze zgiętymi w kolanach
nogami i powoli zanurzam głowę. Uszy wypełniają się dudnieniem. Moje
włosy falują
pod wodą, jak wodorosty. Zamykam oczy i puszczam bańki nosem. W wannie
nie mam konkretnego
wieku. W wannie pełnej wody wypieram tyle, ile tracę na czasie. W
wannie, kosmos kurczy się lub rozszerza znacznie wolniej. Moje
myśli wirują zgodnie z efektem Coriolisa, bez względu na to, której
półkuli
używam.
Pingwiny i psy
też kochają wodę. Kiedy zapadają w sen, ich półkule mózgowe śpią na zmianę.
Foki też podobno potrafią spać pod wodą na pół gwizdka. Zawsze pół ich mózgu czuwa,
żeby nie zapomnieć zaczerpnąć powietrza. Koty, noworodki i nietoperze śpią po
dwadzieścia godzin na dobę. Ja błagałam o osiem. Może siedem. ‘Ohmmmm…’
Turek, udający
Greka siedział już od godziny za moimi
plecami w pozycji ścierpniętego lotosu. W naszym łóżku. Zaczynał się wiercić. Męskie kolano
wbijało się boleśnie w moje nerki.
Żyrafy podobno
śpią zaledwie dwie godziny na dobę.
‘Dalai Lama wchodzi w stan głębokiej medytacji
codziennie, dokładnie o trzeciej rano. Czuję, że ja również wchodzę w to łatwiej,
od kiedy robię to z nim. Też powinnaś. Zamiast tracić czas i spać. Ty ciągle
śpisz, albo siedzisz w łazience! Sny snami, ale dobrze wykonana medytacja to
jawa na śnie. Medytacja, to życie bez słów. Dosłownie. Wszystko staje się
jawniejsze.. prostsze… płynniejsze. Tyle, że widzisz wszystko od środka. To
znaczy, ja widzę jednocześnie od zewnątrz. To prawdopodobnie dlatego, że siedzę już nad brzegiem Oceanu Mądrości.’
Mąż
rozprostował sfatygowane nogi i ziewnął. Nie pamiętam, która z moich
niewyspanych półkul trachnęła pierwsza i potłukła się w drobny mak na miękkiej poduszce
z gęsiego puchu.
‘Dalai Lama. On jest w Dharamsala. Tak? To jest... niech się
zastanowię…’
Pozbierałam po
ciemku z poduszki, kawałki szklanego mózgu i przeliczyłam, jak mogłam
najszybciej. ‘Trzecia. Ariège. Francja. Pradesh. Indie. Ósma. W Dharamsala jest
teraz, to znaczy była godzinę temu... ósma kurwa rano! Dalai Lama
skończył medytować, gdy ty kładłeś się spać.’
Mąż wykonał
gest powitania-pożegnania. Znieruchomiał na moment, składając dłonie razem,
łokcie do zewnątrz, na wysokości swojego czoła. Chwilę później, wyjął utknięte
za lędźwiami poduszki i położył się na wznak bez słowa. Liczył godziny? W tę i
wew tę.
Ohm mani ósma hum.
Mąż leżał teraz na wznak, na brzegu Oceanu Samotności. To był smutny widok.
Tamtej nocy
nie wiedziałam, że Indie należą do krajów stosujących tak zwane ‘strefowe pół
godziny’, co oznacza, że gdy tu jest dwunasta, tam jest piąta trzydzieści. Myślę, że dodatkowe
pół godziny w obliczeniach sprawiłoby, że tamtej nocy Mąż utknąłby na dobre na
Sinej Plaży Rozczarowania.Ugrzązłby w błękitnym pejzażu bez słów na pewien okres dłuższego
czasu.
Z obiema
półkulami, już z grubsza wypędzlowanymi
od środka z kurzu werbalizacji, zakłopotany, jak
uśmiech bez ust, nie potrafiłby zapytać o drogę.
A jeszcze tyle
było do przespania po tej stronie kołdry.
(c.d.n.)
*Park
Narodowy w Bostwanie, znany z dużej populacji słoni i bieżącej wody
‘Co
robiłaś przez te, ostatnie dwadzieścia pięć lat?’
Wścibskie
Prosecco
musuje niesfornie w kieliszkach i zadaje mi podchwytliwe pytania.
Cóż takiego absorbującego robiłam przez ćwierć wieku od Dnia
Dziecka pamiętnego roku, w którym na sali koncertowej Wojewódzkiego
Domu Kultury przy ul. Mazowieckiej we Wrocławiu, Borysewicz
oficjalnie przedstawił Peerelowi Małego Borysa, a
wszystkie polskie dzieci ludowe się popłakały?
'Nie
płacz mała. Niegrzeczny Pan. Pokaż, który to był? Rozpoznasz go? Zaraz się z
nim rozprawię. Nie płacz mały. No, powiedz, jak wyglądał?'
'Beeee...on był, beee... on był cały czerwony i łysy! Beeeeeee!'
Cały, kolejny, czerwony rok spełzł na głaskaniu rozpalonych
główek dzieci polskich. Co to dopiero by było, gdyby Mały Borys
wychylił się za wschodnią granicę? Ręce by poodpadały dorosłym
od głaskania zszokowanych dzieci o dwóch główkach. Na szczęście,
za wschodnią granicą wszyscy umarli w sobotę 26 kwietnia.
Izotop
cezu-134 pięknie fiksował się tamtego lata w borowikach, słońce
wydawało się być napęczniałe i znacznie piękniejsze, niż
zazwyczaj. Płyn Lugola miał większe powodzenie, niż Butapren, a
ja zdawałam maturę z socjalistycznego. Miałam na sobie pył z
reaktora marki Czarnobyl, białą bluzkę ze sztucznego jedwabiu,
zamiast obowiązkowej spódnicy wisiały na mnie eleganckie, granatowe bermudy. Na nogach miałam
boleśnie pijące, za wąskie półbuty, które nazywałam
beatlesówkami. Do dziś noszę dwie pamiątki z tamtych lat, z
którymi ciężko jest mi się rozstać. Pierwsza z nich, to odcisk w
okolicy piątej kości śródstopia prawej nogi. Druga, to martwy
motyl tarczycy przyszpilony w moim gardle.
Po
nastrojowej kawiarni krakowskiej przechadzają się wzruszone
garsonki w mdłych kolorach, za szerokie w barach marynarki
męskie i kilka letnich sukienek w łączkę. Gdzieniegdzie unosi się
zapach wyśmienitych perfum, a w oczy rzuca nadzwyczaj wypoczęty
aspekt czterdziestokilkuletniej skóry
damskiej, naciągniętej na wydatne kości policzkowe. Panowie kołyszą brzuchami prezesów, adwokatów i
biznesmenów. Biodra kobiet jeszcze pamiętają, że nosiły niewdzięczne
dzieci.
Sałatka z
bladych pomidorów pozbawionych likopenu, białej cebuli skrojonej w
kosteczkę, wysiepanych, łososiowych frędzelków paluszków rybnych
o smaku kraba, zielonkawego groszku konserwowego i dekoracyjnego
majonezu kieleckiego jest gęsta, jak bagno. Zapycha usta gości.
Błyskawicznie wiąże się w ich krtaniach, jak cementowo-wapienna
zaprawa murarska. Plastry wędlin na
półmiskach są ułożone w estetyczny wachlarz i ozdobione rozłupanymi na pół korniszonami. Wędliny leżą bezwładnie,
niczym sardynki na ladzie handlarki, w średniej wielkości porcie
rybackim na Końcu Ziemi.
'No,
opowiadaj, opowiadaj.'
Patrzę z
zachwytem na łuskę nieżywych od kilku godzin sardynek, która
mieni się, jak malowana złotolem tiara Świętego
Gipsowego.
'Proszępani,
teraz to jest dupa zbita, a nie połowy! Kiedyś, jak zarzucano
sieci, to się roiło od langustynek. A grube były, jak paluchy
Loica!'
Dojrzały
mężczyzna w uszytej z grubego płótna bawełnianego, bordowej jupce z pokaźnym, wykładanym kołnierzem, w zesztywniałych od wody
morskiej jeansach i zapoconym kaszkiecie, peroruje z pokładu
zacumowanego w porcie kutra, nie wypuszczając słonego peta Marlboro
z ust.
Jest
niewysokim, krępym brunetem, przemieszczającym się zwinnie po
chybotliwym pokładzie łajby na krótkich, nigdy nie wystawianych na
światło dzienne nogach. Wygląda, jak rodowity Irlandczyk.
Rodowitego
Irlandczyka łatwo poznać po tym, że wygląda, jak Islandczyk z powieści Lotiego. Poza tym, opala sobie wyłącznie kark,
facjatę i przedramiona oraz zawsze kiwa się w rytmie oceanu na
sinych goleniach. Po zejściu na ląd włącznie.
'A
wiadomo, że Loic miał ogromne łapska. No, nie chłopaki?'
Irlandczyk
zwraca się per chłopaki do uśmiechniętej grupki azjatyckich
turystów, przysłuchujących się naszej, zaimprowizowanej rozmowie
portowej. 'Sardynki były. O,
takie duże były! Dorsze tłuste były, jak świnie za
przeproszeniem Proszępani. Pamiętacie chłopaki, jak się te,
skurwiele kolenie wyciągało z wody? Sztywne były, jak gromnica
Loica o świcie! No, co? Nie było tak?'
Saint-Guénolé
to
port. Loic to gromnica. Święty
Gwenol to nadbrzeżny patron lubieżny.
'Biały
Wilk' w sutannie. Priap katolicki,
wokół statuetek którego generacje żon wilków morskich tańczyły
w transie, godnym białej Makumby. Z dłońmi zaciśniętymi w figę,
orantki o lekkich stopach modliły się i tańczyły, owulując
bezgłośnie. Żeby tylko zdążyć zajść w ciążę przed kolejnym
przypływem. Nie wiem, jak ma na imię facet z wygaszonym Marlboro,
przyklejonym do spierzchniętych warg.
Gwenol
był upartym mąciwodą i synem Gwendoliny, zwanej Teir
Bronn. 'O trzech cyckach', gdyż
odchowała na swej tripiersi, naraz dwóch, bliźniaczych świętych
o celtyckich imionach. Trzeci z kolei święty podudlał, podudlał i
szybko został odstawiony w dobre ręce. Chłopak wyszedł na
porządnego świętego, wyłącznie dzięki niezawodnym metodom
starobretońskiego wychowania. Stosował je konsekwentnie na jego
skórze i dla jego dobra, Budoc
z Dol. Też
święty. Też uparty.
Budoc
przyszedł na świat w beczce, wrzuconej do morza. Beczkę całkowicie
wypełniała, owego deszczowego dnia, brzemienna kobieta bez zasad.
'Une trainée!'
Syknął tłum i wrzucił beczkę z przerażoną, grubą, jak beka
kobietą, do zimnego oceanu. Beczka z wypaczonych desek dębowych,
zanim się spostrzegła, rozbiła się o skalisty brzeg Irlandii, a z
jej brzucha wyskoczyła samotna matka na zasiłku.
Miasteczko
jest schludne. Białe domki o antracytowych dachach, krytych
dachówką mechaniczną imitującą łupek, mają niebieskie
okiennice, które zamykają się o piątej po południu i otwierają
dopiero o siódmej rano dnia następnego. Okna starych domów
bretońskich zaślepiane są od środka. Okiennice wewnętrzne, szafy do spania,
chouchen*,
krochmalone tuby z bawełnianej koronki na głowach kobiet, galety
gryczane, kamienne kręgi i bezpłatne autostrady, to niektóre z
licznych atrakcji Bretanii, do których turyści lecą każdego lata
bez względu na katastroficzne prognozy pogody. Na oślep, byle dalej
na zachód. Jak ćmy do płomienia świeczki.
Powietrze
w centrum Saint-Guénolé
ma zapach jodu,
rozkładającej się ryby, rozgrzanego masła na nigdy nie mytej wodą,
żeliwnej patelni i wanilii w laskach. Naleśniki!
Wiatr
nieustannie miesza te, cztery podstawowe aromaty mieściny i pcha je
w głąb lądu. Gdyby nie dominujący wiatr zachodni, od Pays
Bigouden zalatywałby zupełnie inny
zapach. Dyskretna nuta nitratów i gnoju.
Niepozorna,
stara kobieta w czarnym mikro toczku na głowie, obszernej, czarnej
spódnicy na gumie i powyciąganym kardiganie z czarno-granatowej
wełny, zrobionym własnoręcznie na krzywych drutach, stoi oparta o
jasny mur domu w topornych, czarnych półbutach.
'Kenavo**.
Czeka Pani na kogoś?' Turyści
wykorzystują każdą, możliwą okazję, by wypowiedzieć z miną
wtajemniczonego druida, magiczne słowo 'kenavo'.
'Ten,
na którego czekam już nie przyjdzie. Ale wnusia z Paryża
przyjedzie w przyszłym tygodniu.'
Mathilde nie uśmiecha się, tylko patrzy w kierunku oceanu.
'Kiedyś,
nikt tu nie miał pralki. Wszystkie prałyśmy o, tam. W tamtych
dziurach. W skałach.'
Mathilde
nie odkrywa przede mną Ameryki. Jako ogłuszona chouchenem
quasi-feministka o skłonnościach do wolnej miłości orientuję
się, że
Błogosławiony Moulinex wyzwolił
kobiety za pomocą młynka do warzyw, a Święta
Vedette
sprała z ich rodzin grzechy za pomocą wirującej beczki, wypełnionej
płatkami mydlanymi. 'C'est
ben vrai ça! Ça c'est vrai ça!!'
skrzeczy w moich uszach zachodni wiatr, chrapliwym głosem Mère
Denis, słynnej
normandzkiej praczki z Bretanii.
'W
słonej wodzie?' zapytałam
zaintrygowana.
'Nie! W
deszczówce! Deszczówka też jest najlepsza do mycia włosów.'
Jako
rozczochrana rozpustnica, to akurat też wiem. Dawno temu, w
Zakopanem, moja babcia miała na balkonie beczkę na deszczówkę.
Czekała na Halny, jak na fryzjerskie zbawienie. Wiatr kłębił się
po słowackiej stronie nabierając pary. Babcia nosiła
przetłuszczone włosy upięte w kok. Wiatr przewalał swe wilgotne
cielsko na Naszą Stronę. Babcia rozpuszczała włosy. Halny obijał
się o góry, zrywał dachy, wył i spadał deszczem do beczki.
Babcia kupowała szampon pokrzywiowy z Herbapolu
w
drogerii na Krupówkach.
'Płukanka
z octu też jest niezła. A, próbowała Pani kiedykolwiek, ułożyć
sobie fale na piwie?'
Mathilde nie
przestaje wypatrywać czegoś na horyzoncie.
'To
nigdy się nie kończy.'
Nie
wiem, co stara kobieta ma na myśli. Głupio zadać kolejne pytanie, zaczynajace
się od 'kenavo'.
Mimo to ciśnie mi się na usta natrętne, jak 'nasdrovije'.
Szary
kamyk z drobinkami miki wypada na ulicę z rozchylonych w przyjaznym
uśmiechu warg Brytyjczyka, upojonego eliksirem małopolski. Toczy
się i obija o inne, identyczne
kamyki. Wypolerowany butami Brytyjczyków bruk krakowskiego Rynku
jest usłany żwirem 'nasdrovije'a' i
okruchami szkła. Pod brukiem jest plaża. Krew z nosów Brytyjczyków
wsiąka w piach u stóp latarni Ratuszowej. Eros Bendato, osiadł na
mieliźnie i cierpi na migrenę, maki i powoje.
Stoję
z zadartym nosem, a wiatr urywa mi głowę.
Ocean? Przypływy i
odpływy pamięci? Czy Mathilde ma na myśli płyciznę rozmów z
turystkami o zastosowaniu ogórka morskiego w kosmetyce? Każdy
odpływ oceanu odkrywa połacie solirodu. Tylko schylić się i
tarzać dowoli wśród grubych gałązek, aż pękną, a my utopimy
się w ich soku dla zachowania młodości naskórka. Cztery kąpiele
miesięcznie w ogórkach morskich i masz dziewczyno, gwarantowane
dziesięć lat do tyłu. Moja kobieca intuicja podpowiada mi, że
coś zamierzchle magicznego kryje się w ogórku. Wierzę w power
ogórka morskiego. 'O, keltiek kokombrezenn!'*** Spraw, bym znów naprężyła się,
jak struna w harfie Alana Stivella,
żebym biegła była w bretońskim biznesowym i zaszła w ciążę z pięknym
marynarzem przed następnym przypływem. Tak między nami, salicorne
niewiele ma wspólnego z ogórkiem.
Może
Mathilde ma na myśli splendor zachodów słońca nad Bretanią?
Jeśli
chcielibyście spędzić resztę waszego życia na podziwianiu
niekończącego się zachodu słońca, nie znajdziecie lepszego
miejsca niż fasada domu przy wijącej się wzdłuż granitowego
nadbrzeża, Rue des Embruns.
Ostatniego
Dnia, gdy już rozliczycie się ze wszystkich drobnych, rozpakujecie
walizki i zrzucicie z siebie ciuchy doczesności, będziecie mogli
stanąć oparci plecami o rozgrzany mur. Wasze dłonie głaskać będą
chropowaty tynk z wapna gaszonego i miałkiego, kwarcowego piasku.
Pod pieszczotami lekko zdrętwiałych palców, ciepłe odrobiny
piasku osypią się na ziemię. Wasz wzrok utkwi w oślepiającej
złotej kuli, lewitującej nad stalowo-modrym grzbietem ondulującego
wieloryba. Zapewniam was, że Ostatni Dzień nigdy się nie skończy.
Moje
'tu i teraz w Saint Gué'
ze wspomnień, też jeszcze się nie skończyło.
Nadal stoję
z przymkniętymi oczami, obok Mathilde i nie mówię już nic. Wiatr
wypełnia mi uszy watą, a powidoki ujemne tańczą pod moimi
powiekami. Widzę pomarańczowe kutry rybackie, płynące w kierunku
turkusowej Islandii. Wodzę źrenicami za srebrnymi, solonymi płatami dorsza,
ułożonymi w rozetę, wirującą po purpurowym niebie. Po oczach
daje mi ostry, cytrynowy błysk latarni morskiej. Widzę biegnącą
po portowej kei Pamelę Anderson w czerwonym kostiumie kąpielowym.
Pam taszczy pod pachą cynobrową, wrzecionowatą boję. A może jest
to plastikowy kosz na pranie?
Pomimo
uciążliwego, przyczepionego w talii na zaciśniętym, parcianym
pasku, rybiego ogona, Pamela zwinnie odbija się od
fosforyzującego brzegu, wykonuje skok na platynową główkę i znika w brzuchu
fioletowego wieloryba na trzy dni i trzy noce.
Otworzyłam
oczy. Słońce zdążyło się prawie kompletnie roztopić w oceanie.
Patrzę, jak samorodki światła mieszają się z zawiesiną planktonu
i soli. Dorsze podpływają pod powierzchnię i połykają te, które
nie zdążą opaść na dno Atlantyku. I tyją.
Niektórzy,
są jak ocean. Łapczywie pochłaniają światło do ostatniego
lumena. Inni, codziennie jadają soliród w sałatce na entrée,
na danie główne smażone sardynki na kromce wczorajszego chleba i
są światłem. Mathilde ma siedemdziesiąt sześć lat, nosi ciemne, brzydkie ubrania i
jest światłem zachodzącego słońca w Saint
Gué.
'No,
opowiadaj. Opowiadaj.' Szemrze
ciepłe frizzante w szkle.
Maleńkie
babeczki zalane niebieskim lukrem, jak Bretończyk w sobotni wieczór, mizdrzą się do dłoni męskich i damskich, nadlatujących
grupami nad gastronomiczne niebo stołu szwedzkiego, jak zgłodniałe
mewy. Oczywiście, każdy szanujący się Bretończyk zalewa się
cydrem i piwem, a nie niebieskim lukrem. Podobnie, wbrew krążącym
legendom, nie wypływa co świt na ocean, tylko wsiada do
rozklekotanej Corsy
i jedzie do chlewu. Świnki trzy na jednego Bretończyka.
Jeden
Bretończyk za wszystkich, połkniętych przez ocean Islandczyków.
Smród,
dożywocie maciory w betonowej klatce, obciachowe, celtyckie imię na
'G', muzyka diatoniczna, daremne poranne wzwody i plaga zielonej
algi. Istnieje wystarczająco dużo powodów, by schlać się w każdy
sobotni wieczór w Finistère,
roztrzaskać Corsę
o granitowy mur przy latarni Eckmühl
i mimo to, pokuśtykać na Fest Noz,
żeby oderwać Soazig od baru. Może właśnie dziś uda się ją
zaciągnąć za skały, zamknąć oczy i ujrzeć Pam w czerwonym
kostiumie kąpielowym? 'Kenavo'.
‘To
było OSTATNIE dwadzieścia pięć lat?’ Ocknęłam
się z celtyckiego snu w beczce po ogórkach małosolnych przy ulicy Floriańskiej w Krakowie. Moi kumple z ogólniaka, wymieniają
zdziwione spojrzenia. Słyszę dźwięk wykręcanych gałek ocznych.
Skonsternowane piłeczki pingpongowe o wielokolorowych tęczówkach,
odbijają się od powierzchni stołów i kończą lot w gmatwaninie
sieci rybackiej, dryfującej po lokalu. Szczęśliwcy, zbawieni suchą
kroplą na dnie szklanki, odpływają na wykonanych własnym sumptem tratewkach z norweskiej balsy w kierunku
stołu szwedzkiego i wzruszają ramionami. ‘Wariatka!’
'No,
opowiadaj.' mówi
do mnie uwodzicielsko musujące włoskie wino białe.
'Przez
ostatnie dwadzieścia lat dryfowałam po oceanie w beczce pełnej
światła. Przez trzy dni żarłam światło garściami. Na sucho.
Nie miałam, czym popić. Potem nastąpiły trzy bezświetlne noce i
urodziłam ogórka morskiego. Wychowałam go na zucha. Pracuje teraz za granicą, dla
ludzkości. Ma też duże powodzenie u kobiet.'
Wytrawne
bąbelki wypełniły moje usta i spłynęły po tylnej ścianie
gardła. Spojrzałam na salę. Był odpływ. Poczułam się
osamotniona, jak czterdziestotrzyletnia boja zakotwiczona w prostej
linii przedłużenia pirsu w opustoszałym porcie. Kumple z ogólniaka
robili sobie pamiątkowe zdjęcia grupowe telefonami, tabletami i
aparatami fotograficznymi. Nagle dotarło do mnie, że w lokalu
znajdowały się trzy nieznane mi, znacznie młodsze on nas osoby.
Dwaj, mężczyźni w czarnych t-shirtach, z anglo-idiomatycznymi
sloganami na piersi. Siedzieli w dopasowanych jeansach i
rozczłapanych converse'ach
i wyglądali na wykończonych zwiedzaniem Starego Miasta i
wypluwaniem kamieni. Pili piwo jasne. Towarzyszyła im młoda kobieta
o długich włosach i małych stopach, wciśniętych w płaskie
balerinki. Jadła widelcem i nożem pstrąga saute. Właśnie
odkroiła mu głowę i zaszczebiotała do mężczyzn po angielsku z
czarującym akcentem małopolskim.
'Anyone
wants a head?'**** Mężczyźni
wymienili pełne nadziei spojrzenia. Oblizali synchronicznie usta,
podrapali się pod stołem po słonych genitaliach, po czym zamówili
kolejne, dwa piwa.
'Ryba,
jak każdy, normalny człowiek psuje się o głowy.'
pomyślałam.
* bretoński miód pitny
**'do widzenia' po bretońsku
*** 'O, celtycki ogórku!' Tradycyjna bretońska inwokacja do solirodu.
**** 'Komu zrobić loda?' Tradycyjny, gastronomiczny idiom z życia anglofonów wzięty, rybeńki.
(przyp.aut.)
Dąbdupadębowadore
Cisza poranna. Kto to wymyślił?
Pierwsze słyszę, ciszę. Jeśli mieszka tu jakaś cisza, to tylko po to, by wszystko lepiej zagłuszać. Ćwierkościsk panujący w koronach drzew,
Lux Aeterna Ligetiego
w wykonaniu pszczół i bąków, puszczana na okrągło w krzewie
czarnego bzu. Wycie dzikiej piły w tartaku od szóstej trzydzieści.
Natrętny plusk wody w potoku. Deszcz. Coraz większy plusk. Co to za
szmer? To moje wspomnienia. Przesypują się, jak piasek
między palcami dłoni. Szczekanie psa na uwięzi. Chrobotanie spuszczela
w legarze. Świst wiatru w szczelinach framugi okiennej starego
domu. Łoskot z jakim róża otwiera swój pąk, odgłos spadającego
na ziemię arbuza, to nic w porównaniu ze skowytem, dochodzącym z
grządki z piwoniami, gdy w agonii tłuką ciężkimi głowami o
ziemię. Grządka japońskich agonii, usłana pąsowymi płatkami faluje od
setek mrówek. Mrówki podśpiewują sobie pod nosem smutną piosenkę
o róży. Nucą bezustannie, jak tragarze w afrykańskim kraju, gdzie
nie rosną piwonie.
'On est bien peu de choses
'On est bien peu de choses
Et mon
amie la rose
Me l'a dit ce matin
A l'aurore je suis née
Baptisée de rosée
Je me suis épanouie
Heureuse et amoureuse
Aux rayons du soleil
Me suis fermée la nuit
Me suis réveillée vieille
Pourtant j'étais très belle
Oui j'étais la plus belle
Des fleurs de ton jardin...'*
Me l'a dit ce matin
A l'aurore je suis née
Baptisée de rosée
Je me suis épanouie
Heureuse et amoureuse
Aux rayons du soleil
Me suis fermée la nuit
Me suis réveillée vieille
Pourtant j'étais très belle
Oui j'étais la plus belle
Des fleurs de ton jardin...'*
Znów się
rozgadałam o ciszy i śpiewam z mrówkami, a miałam transmutować.
Przed
moim oknem rośnie rozłożysta jabłoń. Widzę fragment zielonej i
wyjątkowo bujnej tego lata korony drzewa, które było tu zanim
powstał dom. Dom jest stary i z drewna. Jabłoń jest wiekowa. Ja
mam wiele godzin lotu za sobą. To jeden z błyskotliwych idiomów,
funkcjonujących w języku francuskim. Znałam kiedyś piękną kobietę. Wysoką blondynkę o niezaprzeczalnym i rzadkim talencie do osiągania bez wysiłku w pocie czoła wszystkiego, co wysokiej blondynce jest nieodzowne. Zanim pojawiły się pierwsze zmarszczki wokół ust (te bolą najbardziej), dorobiła się pięknego męża, bogatego domu, dochrapała mądrego dziecka. Słoneczne dni spędzała na tarasie swojej, nowoczesnej willi w bikini. 'Mamo, zamiast się smażyć cały dzień, może byś się pouczyła języków? Zasugerowało mądre dziecko. 'I czego jeszcze? Może w dodatku obcych?' odparła, wsmarowując masło kakaowe w złotą skórę swych pięknych ramion. Francuskim dla obcokrajowców posługiwałam się bez
wymówek przez dwadzieścia lat i codziennie zaskakiwał mnie,
kolejną subtelnością. Życie jest prezentem. Życie to nie
prezent. 'Chaqun sa merde. C'est simple, comme bonjour'
'Któregoś dnia powieszę się na
tym dębie. Zobaczysz. Któregoś dnia wstaniesz, zrobisz sobie, jak
co dzień kubek herbaty. Chmurka mleka rozleje się po niebie
Liptona. Podejdziesz do okna, a ja będę dyndał na tej gałęzi.'
Powiedział chłop,
jak dąb z psychiką dupka żołędnego, patrząc przez okno kuchenne
na rozłożysty dąb szypułkowy. Dąb rósł przy parterowej willi,
w pięknym parku, we wciąż rozrastającej się koronie
dużego miasta.
Powtarzał tę
kwestię niejednokrotnie i wpatrywał się w szary pień drzewa.
Czekał, aż dąb poda kolejną kwestię, dzięki czemu mógłby
nareszcie odegrać słynną scenę z wisielcem do oklasków, jak przystało na parkowego kabotyna. Zmieniał
czasami dynamikę, rytm, intonację. Nigdy treści. Dąb zawsze miał
dziurę.
Znali się dobrze z
dębem od ponad trzydziestu lat. Oczywiście, jeśli założymy, że
znać kogoś dobrze jest wtedy, gdy widzisz go codziennie rano.
Pijesz z nim kawę. Jesz śniadanie, patrząc na niego. Mówisz do
niego, a on do ciebie nic. Tylko stoi nieruchomo. Możemy zatem
powiedzieć, że byli dobrymi kumplami. Może nawet kochankami.
Mogliby razem korę kraść!
Dąb
miał obecnie około stu lat. Był smukły i o wiele wyższy od
parterowej willi na wysokiej podmurówce, zbudowanej u jego podnóża.
Gdyby zignorować tabliczkę z absolutnym zakazem
'È
pericoloso sporgersi' i
wychylić się z
kuchennego okna, można było z powodzeniem dotknąć dłonią jego
chropowatego i rosochatego od wysokości dwóch metrów w górę,
pnia. Pogłaskać trąbę stuletniego słonia, stojącego na jednej,
dębowej nodze w rozległym parku otaczającym podmiejską willę o
nazwie wygiętej z drutu i przytwierdzonej
do beżowej
fasady. 'Ma-vie-la'.
W
wolnym tłumaczeniu:
'moja willa, moja willa, moja wielka, wielka willa.'
Willa
mogła z powodzeniem nosić zupełnie inną nazwę
drucianą.
'Rien-sans-peine',
czyli
'Orka na ugorze'.
'Do-mi-ci-la-do-re'.
'W dom-mi-graj'.
Gama z powyłamywanymi dźwiękami, którą ćwiczy każdy król
Karol z królową Karoliną w zamku z pustaków i snów.
'Nie
opowiadaj bzdur. Jak będziesz nadal mnie zadręczał, to karzę go
ściąć!' Powiedziała Pani
domu do swojego syna szypułkowego. 'Tato, słyszałeś?
Mama chce...'
Około
trzydziestoletni mężczyzna odszedł od okna i otworzył każdą z
setek szafek
kuchennych, wykonanych z płyty paździerzowej i pokrytych fornirem,
imitującym dąb jasny. Trzaskał drzwiczkami w poszukiwaniu
papierowej torebki z cukrem. Pił kawę wyłącznie gorzką i z
domieszką cykorii. Jadł cukier garściami. Czasami brało go na
cukrową wyżerę.
'Zamek mojej matki',
pomyślał i nadal miotał się po kuchni. 'Cuisine
intégrée'.
Absolut Pani domu, o który walczyłaby do ostatniej kropli krwi,
gdyby nadarzyła się okazja do bitwy na lniane ścierki i żeliwne
rondle. Pełna zabudowa kuchenna. Od sufitu po posadzkę. Wzdłuż i
wszerz. Kuchnia, wielka jak miasto. Każda szafka, jak kamienica. W
kamienicy, mieszkania. Narożne mieszkania przysposobione w
ekskluzywny tourniquet.
Karuzela na gary. Istny zawrót głowy.
Pierwsze, co poszło
pod siekierę po śmierci Pani domu, matki chłopa żołędnego to
była właśnie ta, historyczna miejscowość. Widziałam go, jak
stał przez chwilę, w zamyśleniu lub katatonii z dłonią opartą o
trzonek siekiery. Siekiera stała spokojnie, toporną głową w dół
i opierała się w katatonii lub zamyśleniu o jego biodro. Potem
zaczął się bal. W tan poszły drzwiczki ze skomplikowanymi
zawiasami, szuflady wyposażone w ślizgowy, bezgłośny system
wysuwania i wsuwania. Dwukomorowa, ceramiczna sadzawka z fontanną
na zimną i ciepłą wodę, na której siekiera stępiła sobie swój
głupi, kanciasty łeb, zatańczyła na bis z kilofem, kuzynem
siekiery. Ale to było już po balu. W przeciągu trzech kolejnych
tygodni, willa zmieniła oblicze.
Jelitowaty
korytarz, wijący się przez ponad trzydzieści lat, jak padalec od
drzwi wejściowych do toalety, leżącej po przeciwległej stronie,
stał się przestronnym, rozbielonym hallem. Natrętny ruch
robaczkowy w ślepej kiszce bez okien, z której prowadziło
dziewięcioro drzwi do dziewięciu pomieszczeń willi ustał.
Wszystko, co do tej pory wchodziło z przyjaznym uśmiechem
'bonjour, je suis de retour et toi, ma douce ca va?',
wszystko inne, co już
znajdowało się w korytarzu, ignorując sympatyczne powitanie i
pozostałe wszystko, co kryło się po kątach pokoi, wstrzymując
oddech, żeby tylko nie wypuścić z siebie odrobiny życzliwości,
przestało metodycznie spływać do kloaki, jak u padalca. Mocz,
osiągnięcia sportowe młodego chłopca, wstrzemięźliwość
mężczyzny, jajowody, aspiracje kobiety, nasieniowody, miłość,
nienawiść, rutyna, wsio. Dziewięć pomieszczeń opodatkowanej
przestrzeni życiowej. Dziewięć
komórek tego, samego organizmu, składającego się z dwóch
członków martwych i jednego członka żywego, odetchnęło z ulgą.
Pani domu odeszła.
Chłop szypułkowy miał nagłą i gwałtowną chcicę na cukier.
Pan
domu opuścił pokład tratwy rodzinnej dawno temu. Tchórz. Szczur.
Uciekł na zawał. Nikczemne kopsnięcie w infarctus tuż po
czterdziestce, roztrzaskałoby rodzinną tratwę na drzazgi, gdyby
nie Pani domu. Wzięła i pochowała tchórza, na którego i tak
nigdy nie mogła liczyć. A co miała innego zrobić? W dniu
pochówku szczura miała na sobie różowy kostium Chanel,
toczek w tym samym kolorze, białe rękawiczki i apaszkę w bordowe
ciapki, marki Dallas.
Pobrali się z
tchórzo-szczurem z bliżej nieokreślonych przyczyn kilkanaście lat
wcześniej. Pewnego pięknego, majowego dnia roku minionej elegancji.
Przyszła Pani domu, a wtedy jeszcze Edith, w białej sukni
inspiracji hiszpańskiej, o długim tyle, falbanach i obszernych
bufkach, stąpała po bruku przed kościołem dużego miasta,
synkopując. Delikatna woalka wpięta na iberyjskim grzebieniu z
kości słoniowej w kok z kruczoczarnych włosów, wyglądała
zjawiskowo. Perłowe pantofelki na sprzączkę utrzymywały rytmiczny
kontakt z trotuarem. Można było jednak dać sobie głowę uciąć,
że od pasa w górę Edith płynęła w krystalicznej wodzie
powietrza. Wachlowała ramionami, które wiły się, jak wodne węże
i odpływała z przymkniętymi brązowymi oczami w błękitną dal.
'Jak to, nie ma Pan zdjęcia mojego
trenu?To jakiś koszmar. Chyba wyraziłam się wystarczająco
wyraźnie? Jaki pakiet? Czterysta zdjęć? W dupie mam twój pakiet?
Gdzie jest mój tren, idioto?'
Edith rzuciła
słuchawką telefonu, krusząc bakelit aparatu stacjonarnego. Już w
pierwszym tygodniu zamążpójścia, wiedziała że łatwo nie
będzie. Oj, nie. Była tylko słabą kobietą, która złożyła w
ofierze wszystko, co najdroższe. Mrzonki.
A on, podle poprosił ja o
rękę i zaczął na damskiej, wyciągniętej z dobroci serca dłoni
składować bukiety egzotycznych kwiatów, pocałunki, książeczki
czekowe, kluczyki do samochodów bez dachu. Jak on sobie wyobrażał,
że słaba kobieta ma to wszystko unieść? Wkrótce potem, Pan domu
zdradliwie dźgnął ją ciążą. Została pchnięta nożem ciąży
w brzuch, gdy stała nad przepaścią niepewności. W ramach protestu
powiła mu syna. Pan domu cieszył się na widok żółtego i
spoconego bobaska, jak dziecko. Nie wierzyła własnym oczom, że
można aż tak się cieszyć na widok leżącego na wznak, niemego
stworzenia o nieproporcjonalnie dużej, łysej głowie i krótkich,
dygoczących kończynach. W ramach zaostrzenia protestu zabrała się
do dekorowania willi, co zajęło jej z niewielkimi przerwami na
podróże, około piętnastu lat.
W roku zakupienia kolejnego, brązowego
dywanu do salonu Pan domu czmychnął. Zszczurzył. Odpokładził.
Pani domu przejęła stery i dryfowała po oceanie łez nad własną
niedolą do czternastego, zeszłego miesiąca włącznie. Zmarła
piętnastego o szesnastej. Syn w międzyczasie urósł na potężnego
faceta o szypułkowatej osobowości. Mieszkał sam w wynajętej
garsonierze w centrum dużego miasta. Wykonywał odpowiedzialną
pracę, chodząc po mieście z brązową teczką od poniedziałku do
piątku. Na każdy weekend kalendarzowy wracał podmiejskim pociągiem
do domu. Nienawidził tego. Nie mógł bez tego żyć. Wakacje
spędzał na gadaniu do dębu. 'Któregoś dnia powieszę się.'
Nie ma żadnych zdjęć z wakacji.
Którejś, kolejnej z rzędu wczesnej
jesieni, stojąc pod dębem dostał żołędziem w czaszkę. Stał
tam od dłuższego czasu. Wpatrywał się w okno obserwując Edith,
jak krzątała się po kuchni. 'Czy drzewa decydują, gdzie będą
rosły?' zapytał okno. Żołądź upada na ziemię i wypuszcza
dwa kiełki. Jeden ciągnie go w dół i przytwierdza do podłoża.
Drugi ciągnie go w górę. Pomiędzy, jest miejsce na pionowe życie.
Pomiędzy, jest miejsce na naciąganie. Stał pod dębem
solidnie przytwierdzony do podłoża wyjątkową, starzejącą się kobietą na wysokiej podmurówce, a jednocześnie coś ciągnęło go w górę. Ruszyłby się.
Zamiast tego, wył na całe gardło do środka. Wyrwałby się z
korzeniami i zabrał je w trok. Znalazłby lepsze miejsce, żeby
sobie rosnąć. Rozkręciłby jakiś interes. Poznałby ludzi.
Poznałby kogoś. Zrobiłby kilka zdjęć w towarzystwie. W plenerze.
Wył w pień milczącego drzewa.
Po obróceniu
kuchni w pył i zwoje poszarpanych kabli, większość ścian domu
runęła.
Każdemu
z nas zdarzyło się przynajmniej raz podziwiać wnętrza ze
spokojnych snów w czasopismach wnętrzarskich.
Jasne ściany i
posadzki, minimum mebli z salonu meblowego 'Knieja
północy'. Przestronna, jasna
kuchnia z drzemiącym pod stołem labradorem. Kominek. Kubek dymiącej
herbaty parzonej w imbryczku, a nie z latawca na sznurku, zanurzonego
na trzy sekundy się we wrzątku i odciśniętego na łyżeczce.
Wszyscy
chcemy pogłaskać psa i wlepić wzrok w tańczący za ognioodporną
szybą, płomień w norweskim kominku.
'Mamo, co teraz
będzie?' Takie wnętrze, to
kwintesencja autentycznego domu.
'Jak ja cię, kurwa nienawidzę.'
Prawdziwy Dom
to sześć rozświetlonych słońcem pomieszczeń, powstałych ze
scalenia w funkcjonalne podgrupy pozbawione drzwi, dziewięciu klitek
brązowo-beżowego maceratu, wypełnionego kanapami o wyleniałej,
brunatnej tapicerce i ciężkimi meblościankami. 'Kocham
Cię, mamo.' Krzesłami,
stojakami na filodendrony i barkami na alkohole, na toczonych nóżkach,
zakończonych skrzypiącymi kółkami.
'Jak
będziesz nadal mnie zadręczał, to go karzę ściąć!'
'Tato, słyszałeś? Mama chce...'
Connandąb
kuchniogromca przeglądał numer Maison&jardin
siedząc w aksamitno-brązowym, tapicerowanym fotelu. Pod spodem fotela, na listwie biegnącej tuż w zasięgu lewej ręki, przyklejone były gumy do żucia. Były tam od lat. Tajna kolekcja chłopa żołędnego. Cicha, nigdy nie odkryta przez Edith rewolta. Chłop żołędny sięgnął pod fotel i bezmyślnie wpakował sobie w usta sparciałą, pozbawioną smaku gumę do żucia. Miał ochotę na cukier.
Za plecami miał
zabejcowaną na ciemny brąz bibliotekę wykonaną na zamówienie
przez stolarza, na którego grobie od wielu lat widniał napis: 'Co
dąb, to nie brzoza, co krowa to nie koza.'
Półki biblioteki uginały się pod brunatnymi książkami o
zapachu stęchlizny, bibelotami z wakacji, których Pani domu
przywoziła na tony, fotografiami o rdzawej dominancie,
zastawami do kawy z beżowej glinki i dowcipnymi miniaturkami beczek
na wino z zawieszonymi na gwoździkach drewnianymi kielonkami w stylu
folk. Prezenty od dalekiego kuzynostwa Pani domu, po mieczu zza
wschodniej granicy. Connandąb, uzbrojony w odpowiednie narzędzia i
materiały walczył z budowlanym kompleksem Edyty. Metodycznie. Krok
po kroku. Brąz płowiał, przestrzenie wewnętrzne powiększały, jak
opuchlizna na przemęczonej chlaniem wątrobie. Z gruzów wyłaniał
się nowoczesny loft.
Rany cięte na
dłoniach goiły się pod plastrami, siniaki bledły pod kojącym
wpływem maści z arniki, a barki bolały znacznie mniej nad ranem.
Tylko głowa pękała. Lato dobiegało końca, gdy chłop żołędny skończył remont. Gruz
został wywieziony, bibeloty i meble oddane instytucji charytatywnej,
a książki spalone. Dom oddychał spokojnie. Dach unosił się lekko
i opadał. Dotlenianie domu nie było dostrzegalne nagim okiem, ale
jego stan był stabilny. Odżywał. Z chłopem żołędnym nie było za dobrze. Nie miał już nic do zburzenia. Ani skrawka tapety w brązowe piwonie na tle beżowo-brunatnej kratki do zerwania. Ani jednego lustra w ramie z giętego żelastwa z imitacją róż, kolców i liści róż, do rozbicia na sztylety. Leżał sparaliżowany w łóżku, w pięknej sypialni w stylu skandynawskim i czuł nieodpartą potrzebę napełnienia się cukrem.
Pierwszego ranka jesieni po remoncie, widziałam, jak chłop żołędny wstał około dwunastej. Stanął pośrodku kuchni amerykańskiej, z centralnym barem i inkrustowaną w nim najnowocześniejszą kuchenką indukcyjną i jednokomorowym zlewem Wstawił wodę w elektrycznym, cichym jak elegancki samochód, dzbanku z nierdzewnej stali i zdębiał, patrząc w okno. Dąb znikł. Została głęboka dziura w trawniku. Otworzył okno. Z dziury
dochodziły dźwięki. Wytężył słuch. Nadstawił ucha.
'Któregoś
dnia, jak będziesz mnie nadal zadręczał, powieszę się na tym
Liptonie. Zobaczysz. Któregoś dnia wstaniesz, zrobisz sobie, jak co
dzień czterysta zdjęć. Chmurka mleka rozleje się po twoim trenie.
Podejdziesz do okna, a ja będę dyndał na tym szczurze. Et toi, ma
douce ca va?'
* piosenka autorstwa Cécile Caulier i Jacques'a Lacombe, znana z wykonania Françoise Hardy i innych.
Pociągnij z gwinta namiętności,
mała
'Będzie bita śmietana
z rodzynkami, galaretka tęczowa, koktail borówkowy i torcik
Marcello.'
Mam
siedem lat bez trzech miesięcy i jestem jeszcze dzieckiem. Sterczę
z mamą i młodszą siostrą od pół godziny w kolejce w
koktajlbarze na Krupówkach i bolą mnie nogi. Na zewnątrz jest
ciemno. Trzecia dwadzieścia po południu, grudzień roku, w którym
istniał jeszcze Nasz Koktajlbar, Kmicic i zegarmistrz, sprzedający
zegary z kukułką po przeciwległej stronie ulicy.
Zegary
zawieszone w witrynie sklepiku zegarmistrza fascynowały mnie od lat,
bez względu na porę roku. Za każdym razem, gdy szłam na rurkę z
kremem, sprzedawaną z wózka ulicznego, podobnego do wozidła na
krakowskie bajgle, zatrzymywałam się zahipnotyzowana przed
spektaklem kukułek. Guignol, Pantaleone, Punch and Judy mogły się
schować przy drewnianych, cudnie malowanych kukułkach, wysuwających
się z okienek kilkunastu zegarów naraz i chowających się
frenetycznie po wykukaniu się na amen. Szczęka najpierw opadała mi z
zachwytu, później zaciskała się na chrupiącej rurce z
kremem. Rurka tryskała bitą śmietaną brudząc mi bródkę i
czarne, jak świętoziem dłonie, którymi jeszcze godzinę temu
grzebałam w żużlu na podjeździe warsztatu samochodowego mojego
dziadka. Kukułki znikały za zatrzaskującymi się za nimi
mikroskopijnymi okienniczkami, a ja nieruchomiałam w niemocy i rozkoszy.
Każdego lata
żużel z podjazdu nie tylko fajdał moje ręce do łokci i smolił
przód ubranek. Któregoś lata podziurawił mi obydwa kolana i zdarł
pół twarzy. Bolało, jak cholera. Babcia wykąpała mnie w
Gencjanie i byłam fioletowa przez dwa miesiące wakacji. Bolało,
jak cholera.
Minek
był moim kuzynem i miał kumpla. Lokalnego chłopaka o nigdy nie
wyczesywanej, słomiano-żółtej czuprynie oraz niehomologowanej,
największej w południowej Polsce ludowej kolekcji pudełek po zapałkach i
opakowań po papierosach. Kolekcja zajmowała liczne półki w jego
pokoju i wywarła na mnie ogromne wrażenie, w dniu gdy Minek
zaprowadził mnie po raz pierwszy do swojego kumpla. Chłopcy byli
prawie w tym samym wieku. Ja byłam od nich młodsza o wystarczająco
tyle, żeby szwendać się za nimi wykonując dwa razy więcej
kroków, żeby nie stracić drani z oczu. Podobnie do mnie, Minek
spędzał każde wakacje u dziadków. Biegaliśmy razem po łąkach,
chodziliśmy na borówki na Gubałówkę i rzeźbiliśmy płaskostwory
w kaczym mydle.
Kacze
mydło, to miękki kamyk mieszkający w zimnej wodzie. Szary łupek
pieniący się przy potarciu o inny kamyk. Kacze mydło musiało być
regularnie moczone, żeby się pieniło. Dlatego większość czasu
spędzaliśmy nad potokiem. Od tarcia, kruszenia i moczenia, kamyki
stawały się prostymi w formie płaskorzeźbami. Najczęściej
rzeźbiłam twarze powykręcane grymasami, które zawsze zostawiałam
nad potokiem. Minek rzeźbił kamienie. Godzinami obrabiał z pasją
okrągłe kamyki, tak aby wyglądały smuklej i bardziej
wrzecionowato. Zawsze zabierał je ze sobą do domu, za co dostawał
niezłą burę od babci. 'Nie przynoś mi do domu kamieni! Ile
razy mam powtarzać? Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.'
Ciekawe, czy babcia sprałaby Minka na kwaśne jabłko, gdyby
przyniósł do domu kawałek diamentu, szafiru czy grudę złota,
znalezioną na dnie potoku Młyniska?
Wielką frajdę sprawiało mi wyobrażanie sobie
przerażonej miny homo zakopanis zakopanis, przechodzącego przez
kładkę nad wodą, gdy patrząc od niechcenia w kamienne koryto potoku nagle
zauważał powykręcane, szare gęby. Tak bardzo chciałam zobaczyć na własne oczy efekt swobodnej ekspozycji mojej twórczości artystycznej na proces rozwoju osobowości człowieka z ulicy Kasprusie, wzbogacania doznań estetycznych człowieka na kładce prowadzącej na tyły sekcji przyrodniczej Muzeum Tatrzańskiego i wzbudzania w nim głębszych emocji! Podobne motywy pokierowały mną
pewnej zimy, gdy namówiłam moją, młodszą siostrę do ulepienia
bałwana na zaśnieżonym skwerze w pełnym centrum Zakopanego.
'Patti, postawimy tu sracz!'
I
ulepiłyśmy, uwijając się przed podwieczorkiem nadnaturalnej
wielkości muszlę klozetową.
Z
deską i spłuczką! Elegancja-Francja.
Mam w
wielkim poważaniu sztukę abstrakcyjną. Potrafię godzinami
wpatrywać się w obraz o niczym, zbudowany z plam i rytmu. Wlepiam
wzrok i czuję, jak błogość rozgrzewa moje rozluźnione kończyny.
Obcowanie z dziełem sztuki wykonanym w technice color fieldu
wzmaga produkcję oksytocyny w moim mózgu i twardnieją mi sutki.
Zaczynam szczerze kochać ten prostokąt zagruntowanego płótna,
naciągniętego na krosno. Harmonijna gra warstw kolorowej farby pod
satynowym werniksem doprowadza mnie do stanu gęsioskórki. Mam
podobne doznania słuchając dobrej muzyki jazzowej. Jak określiłabym
dobry kawałek? To ten, do którego twoje narządy wewnętrzne
zatańczyłyby kankana na stole, zrzucając z siebie wprawnym gestem
strip-teaserki otrzewną.
Dlaczego
w takim razie w korze drzew zawsze widzę Bitwę pod Issos
Altdorfera, a w szarym kamyku nad potokiem, powykręcaną gębę?
'Widziałaś? Na La
Prade, pośrodku potoku? Ktoś miał niezły tupet. Uprawiał tam
czarną magię. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Jeszcze sprowadzi
na nas nieszczęście.'
Louis,
pasterz-poeta, lewicujący post-hippis, znany aktywista w walce o
zachowanie dofinansowania ze środków europejskich hodowli w tak
trudnym środowisku górskim oraz równowagi w naturze miał
pięćdziesiąt lat, umorusane gumiaki marki Aigle, zwisające
na jego szczupłych biodrach, nieprane od tygodni jeansy cuchnące
amoniakiem i lanoliną, wygaszonego, własnoręcznie skręconego
peta przyklejonego do palców prawej dłoni i cudnego psa marki
border collie o imieniu Free.
Pies
o błękitnych oczach i powłóczystej, czarno-białej, jedwabistej
sierści został ochrzczony jednosylabowym świstem w hołdzie dla
najlepszej w historii brytyjskiego progrocka formacji o tej samej
nazwie. Istniała również mniej progresywna, nieoficjalna
etymologia imienia Free.
Louis
świetnie gwizdał, jak na pasterza przystało. Kiedy psiak był
jeszcze bardzo mały i nie miał imienia, Louis zagwizdał na owce,
które pasły się opodal owczarni. 'Fffffrrriiii' na dwóch palcach
poniosło się w dolinie echem, owce zeszły truchtem ze stromej
łąki, a szczeniak przybiegł merdając ogonem. I tak już zostało.
La
Prade, to nazwa rozległej łąki w górskiej dolinie.
Najcenniejszy kawałek gruntu, o który daliby się pozabijać, a
potem śmiertelnie trafieni w serce cipuagą, pozabijaliby na śmierć
górali górale.
To
idealne pastwisko dla owiec, kóz, krów i koni. W górach,
płaskotrawsko zawsze było na wagę złota. La Prade to
idealne pastwisko dla miastowych. Camping La Prade. La
Prade, prywatne lądowisko dla helikopterów. Tor do
go-kartów, La Prade.
Heja, nikczemnicy, twarde sztuki i maturzyści, zabierzcie się wszyscy dziś w nocy na La
Prade. Będzie zajebisty
raveparty. Nikomu nie mów i prześlij dalej.
Nasza
La Prade,
na początku XXI wieku nadal pozostawała w gestii gminy i pasły się
na niej krowy. Szeroki i płytki potok o identycznej nazwie przecinał
łąkę na dwa nierówne wielkością i kształtem, zielone płuca.
Po jednej stronie rosły gigantyczne paprocie i trawa, po drugiej
gigantyczne paprocie, trawa i stare jabłonie. Jesienią, drzewa
rodziły małe, rumiane jabłka, którymi dzikie świnie i ja
upijaliśmy się, jak cydrem.
Nie
widziałam. Poszłam sprawdzić. Dzień dogasał, gdy w końcu
znalazłam się nad brzegiem potoku. Wszystko było takie samo, jak
zawsze, a jednocześnie trochę odmienione.
Krowie
placki, którymi usiana była polana, co do joty imitowały ogrodowe
pas japonais
i prowadziły najkrótszą ścieżką do miejsca wodopoju. Skrzętnie
omijałam jeden po drugim, jednocześnie idąc śladami krów. Na
każdym placku krzątały się granatowo-czarne żuki. Ostatnie miny
przeciw piechocie spacerującej rozpływały się w wodzie. Zgraja
maleńkich rybek kłębiła się przy brzegu. Stabilizowały swoją
pozycję pod prąd wachlując bez ustanku płetwami, jak skrzydłami.
Wyglądały, jak wodne, srebrne kolibry z otwartymi na oścież
gębami i łapczywie zasysały rozwodnioną, brunatną smugę soli
mineralnych i kału.
'Les
goujons' pomyślałam po
francusku. Z przyjemnością obserwowałam przez chwilę te,
sympatyczne rybeńki mylnie brane przez kompletnych ignorantów w
kwestii wędkarstwa za młode pstrągi, a przez nieco bardziej
oświeconych mylone z młodymi brzanami. Słońce jeszcze nie chyliło się ku
zachodowi, ale nie było już widoczne spoza łańcucha górskiego.
Podniosłam wzrok spod powierzchni wody i ujrzałam totem. Ponad
dwumetrowy drewniany badyl stał pośrodku nurtu. Wciśnięty w
podwodny sabot z kamieni zachowywał pion.
'Hmm...'
pomyślałam w byle jakim języku. Badyl wyglądał na z grubsza
ociosany. Był szerszy u nasady taplającej się w wodzie i zwężał
się ku górze. Czubek totemu był zaokrąglony i wypolerowany. Tuż
pod czubkiem widać było delikatny zarys koloratki. Z pewnością
wycięty kozikiem, sugerował za pomocą niechlujnych nacięć
niby-kapturek.
Na
pierwszy rzut oka było widać, że rzeźbiarz miał coś na myśli,
ale przegrał z twardym drewnem. 'Marny
Kanamara
Matsuri' powiedziłam
na głos w dwóch językach naraz.
'Connemara? To znaczy,
że komuś zachciało się celtyckich wygłupów?U nas to nie
przejdzie. Tu jest Oksytania, psiakrew.'
Zaprotestował głos zza
moich pleców. Free obsikał konar jabłoni leżący na brzegu potoku
i wszedł do wody. 'Muszę już iść.'
Pożegnałam się i ruszyłam w kierunku wsi.
Free
szczekał, jak opętany, gdy pasterz Louis wyrywał totem z
kamiennego stosu i tachał go na brzeg. Zwolniłam nieco mój dynamiczny marsz w ciemność i odwróciłam się dyskretnie.
W półmroku Louis lał na mokry, drewniany
drągal, pojękując. Przyspieszyłam i wkrótce La Prade
zniknęła za zakrętem.
Wyczyściłam
moim, najdłuższym palcem salaterkę po bitej śmietanie i wyciągnęłam go przed nosem mojej siostry.
'Tak
się nie robi przy ludziach!' mama kopnęła mnie pod drewnianym
stołem Naszego Koktailbaru, nie przerywając dyskusji o życiu ze
starą, dobrą znajomą, która dołączyła do nas siorbiąc przez
rurkę koktail bananowy. Już od dłuższego czasu, moja kilkuletnia
siostrzyczka wpatrywała się najbardziej chabrowymi na Podhalu
oczkami w trójkolorową, galaretkę tęczową. W tamtych czasach
tęcza cukiernicza składała się wyłącznie z trzech pasemek żelatyny z cukrem i
flawoksantyną, rubiksantyną i podejrzanym E104. Indygotyna i sine
ametysty nie należały do barw kuchni swojskiej.
'Widziłaś? To Baśka
Hejnalistka. Ma tupet tu przychodzić. Pewnie relaksuje się przed
nocną zmianą.' Zaśmiała się
demonicznie dobra znajoma mamy. Była świetna w śmiechu
demonicznym. Wielokrotnie próbowałam podrobić jej teatralny, pełen kontrolowanej wzgardy śmiech, gdy babcia stawiała przede mną talerz słonej owsianki. 'Owies jest dobry dla koni', rżałam pogardliwie, widząc się do góry nogami w wielkiej łyżce z alpaki. 'Przestań fukać i wcinaj.'
Nigdy nie zabrzmiałam przekonująco. Nie wiedziałam wtedy, że naprawdę demonicznie mogła się śmiać tylko prawdziwa kochanica Mefistofallusa. Słyszałam ją nieraz, jak wirtuozersko dozowała
płytki i pogardliwy wydech przez nos, bez otwierania ust. 'Tu
są matki z dziećmi! Kurwa. Niezłe ma te norki.'
Parsknęła wulgarnie dobra znajoma mamy, mierząc od stóp do głów
eleganckie norki zarzucone na ramiona kobiety około trzydziestki o
mocnym makijażu, wysokich botkach, jasnych lokach z widocznym
odrostem i obcisłej kiecce w lamparta. Pomyślałam, że była to
jedna z pań-muzyków, jak zresztą większość znajomych mamy.
Uśmiechnęłam się zatem do Baśki Hejnalistki, wyobrażając ją
sobie bez trudu, grającą na trąbce na wieży kościoła
Mariackiego. 'To musi być męczące, tak co godzinę
dmuchać. I to przez cały dzień! No, nie mamo? '
Zapytałam multi-instrumentaliskę, znawczynię folkloru ziem
górskich i uznaną nauczycielkę solfeżu. Dobra znajoma mamy
oniemiała.
Baśka
Hejnalistka zamówiła krem sułtański, banana po kubańsku, kawę z
koniakiem i usiadła przy stoliku z widokiem na zapadającą na
Krupówki noc grudniową.
'Przestaniesz wreszcie
bawić się galaretką! Wychodzimy. Można oszaleć z tymi dziećmi.'
Patti
rozpłakała się i wróciłyśmy do domu przez marnie oświetlony
park miejski, pospiesznie mijając zastygły z zimna pomnik bohaterów
Armii Czerwonej z dwoma działami przeciwpancernymi 45mm, model 1942.
Pioktaninowe lato płynęło spokojnie. Spływało górskimi dolinami do morza. Snopki siana pachniały końskim łajnem. A może było odwrotnie? Wciągałam nosem oba aromaty z równą przyjemnością. Dopełniały się według mnie perfekcyjnie i budowały odurzający bukiet prawdziwej wolności. Chłopcy coraz częściej znikali w dziurze w płocie, prowadzącej do domu kumpla Minka. 'Matoły.' Pomyślałam z wyrozumiałością siedząc w samotności nad wartkim potokiem, okraszonym tu i ówdzie rzadkim okazem pięknej opony od Ursusa. W górach na nic zdawały się ciągniki. Ze względu na niekorzystne ukształtowanie terenu, odpadały w wyścigu z końmi. Leżały na wznak kołami do góry, jak bezradne żuki i wylewał się z nich brudny olej, cuchnąca maź z systemu hydraulicznego, płyn hamulcowy i tęczowe paliwo z nieszczelnego baku.
Zdawałam
sobie sprawę, że my, dziewczyny różnimy się od chłopaków. To
było przecież jasne, jak słońce. Nawet czteroletnia Patti wiedziała,
że chłopaki są głupie i sikają na stojąco, bo są głupie!
Pewnego pięknego dnia tatrzańskiego uzyskałam namacalny dowód i jego potwierdzenie na głupotę chłopaków. Dwa
blado-różowe, miękkie serdelki dziewięcioletnich chłopców o
wyszczotkowanych, anielskich loczkach, pakułowatej czuprynie i
kompletnie tępych uśmiechach spoczywały w moich, małych,
fioletowych dłoniach, w pokoiku filumenistycznym. Wyglądały, jak śpiące gąsieniczki jedwabników.
Spały. 'I co?' zapytał kumpel Minka. 'Nic.' Odparłam
znudzona. 'Brzydkie.'
Pani
zamawiała budzenie?
Kamila
ociera się o moją, stężałą twarz i wcale nie zwraca się do
mnie per Pani.
Żaden z kotów, o jakie było mi przyjemność się
otrzeć, nie używał tej formy grzecznościowej, wywodzącej się z
ogólnych zasad przyzwoitości i przystosowania do życia w
społeczeństwie wielogatunkowego łańcucha pokarmowego. Kot, jeśli
w ogóle uzna cię za coś, na co należy zwrócić uwagę, wali per
Ty. Jak anonimowy komentator na Necie, nawiązuje z tobą
bezpardonową więź i mówi, co o tobie myśli. Pan i Pani leżą
sztywni, niczym król i królowa w krypcie etykiety. Ty i Ty nigdy
nie drętwieją. Aktywne od świtu do świtu, wyrażają swoje poglądy
na temat albo cross-postują kompletnie off
topic.
'Dziś
rano wyprowadziłam moją kotkę na spacer. Niedaleko. Do lasku za
domem. Teraz, moja kotka pije kawę z mlekiem, siedząc przy stole
kuchennym. Ja, w tym samym czasie delektuję się tłustą, soczystą
i nieco żylastą myszą na słomianej wycieraczce. Na słomiance
widnieje napis, bonjour i au revoir. Au revoir jest napisane
oczywiście do góry nogami. Co u Ciebie słychać?'
Przeczytałam
raz jeszcze, to co napisałam kompletnie ad do góry nogami hoc i
wcisnęłam enter.
Na Necie obowiązuje zakaz spamowania oraz kategoryczny zakaz
wysyłania łańcuszków szczęścia zwrotnego. Ewidentnie złamałam
ten, drugi. Wysłałam trochę miłości i atencji, facetowi o
którego moje serce walczy, jak ślepa kura o ziarno, które się jej
kiedyś trafiło. Dziubnęła je, tu i ówdzie, zanim zapadł zmrok
na dziesiątki lat.
'Wydepiluję
kilka piórek, przeczeszę się, założę szpilki z gęsiej skórki
i zrobię sobie tenebrous smokey eye. Wpadłam ostatnio na tutorial.
Zniewalający efekt. Gdyby jeszcze ktoś mi zrobił fejwor i
podrzucił w górę, to może udałoby mi się poszybować chwilę.
Podobno, wyglądam korzystnie w locie ptaka.'
Pomyślała kura i tak też zrobiła, by poczuć się jeszcze
bardziej atrakcyjną kurą. Uwinęła się w trymiga i był zmierzch.
Po ciemku kura widziała bardzo marnie przez perfekcyjne, czarne,
niczym smoła smokey eye.
Na nic się zdało kurze dreptanie w miejscu i rozdrapywanie czarnej
ziemi pazurkami. W ciemności, złote ziarno potoczyło się po
piasku, poślizgnęło po trawie, podryfowało, jak korek po wodzie i
rozpłynęło w dymie sinego świtu.
Wysyłam ludziom zakodowane ociupiny miłości. Troskliwie głaszczę
z włosem z potrzeby szczerego uczucia. Sypię garść emotikonek
dla zachowania światowego pokoju. Szperam w Necie w poszukiwaniu
metafizycznego wiersza Blake'a, który wysłałabym przyjacielowi
dla osłody i trafiam na tajlandzką stronę z dziecięcą
pornografią. Dzieci na zdjęciach są piękne, jak anioły na
kwasie. Siedzą na poduszkach wypchanych gęsim pierzem. Mają
rozszerzone źrenice i długie czarne rzęsy. Phuket ma piękne,
piaszczyste plaże i kokosowe gaje, po których biegają dzieci.
Ziarno usunęło wpis kury. Kurza twarz.
Nie
próbuj odpowiedzieć kotu per Ty-kot. Z pewnością poczuje się
urażony i wyjdzie z pokoju bez miauknięcia. Z psami jest zupełnie
odwrotnie. Rzuć od niechcenia 'hej,
Ty-pies', a psu z radości odpadnie
ogon, kręcący się, jak szalony młynek. Ty-pies jest szczęśliwy,
że Per Pani lub Pan zagadał do niego. Psy mają w sobie straszne
puchy. Puste półki i kartony na czułość i uwagę.
Pies,
jest jak rozgrzana, blaszana kotka. Bije od niego żar ciągłego
braku miłości. Kot jest jak zimna suka, o której względy musisz
zabiegać. Nie insynuuję, że kot jest bezduszny. Wręcz przeciwnie.
Kot ma duszę, a Pani nie zamawiała budzenia na czwartą trzydzieści
ogonem po twarzy. Teraz nie pozostaje jej nic poza obserwacją
zachwycającego wschodu słońca i wstawieniem kawiarki Bialetti
na fajerkę zionącą błękitnym, jak niebo nad Tajlandią
płomieniem butanu.
Zanim się obudzę z sierścią Kamili w nosie, leżę na pół-wznak w pozycji pokrętnej. Sen jest po to, by dać
ciału wypocząć. Dlaczego dany mi sen kroi moje ciało na pół?
Jestem kobietą w skrzyni. Noc ubrana w klasyczny smoking z
satynowymi wypustkami i długie, czarne futro o lśniącym
syntetycznie włosiu, stoi nad skrzynią.
W dłoni nocy połyskuje zębaty półksiężyc, podobny do piły,
którą noc w noc noc piłuje moje zmęczone ciało przynajmniej na
trzy kawałki. Przed północą odpadają moje nogi.
Jak
obliczyć WON,
Wskaźnik Odpadu Nóg przed północą u kobiety w wieku średnim?
Mystère
et boule de gomme.
Leżę prawie na wznak, z twarzą odwróconą ku widowni średnich
socjopatów, bo kto normalny lubi cyrk?
Pracowałam
kiedyś w cyrku. Co wieczór tańczyłam na linie, rozciągniętej
pomiędzy snem, a iluzją. Wciśnięta w złoty gorset i czarne,
koronkowe majtki. W talii podtrzymywał mnie pas do pończoch.
Wyłączne, poza kabaretkami naciągniętymi na moje napowietrzne
nogi zabezpieczenie, wielokrotnie kontrolowane przez Kontrolerów
Bezpieczeństwa i Higieny Pracy w Cyrku. Taniec na linie to praca
równie trudna, co kontrola BHPwC. Nawet jeśli jest traktowana, jako
zajęcie tymczasowe, pomiędzy snem, a iluzją. Skądże! Nie bałam
się ani ciut. Po stronie snu rozciągnięta była siatka z moich
kabaretek. Amortyzowała spektakularny skok na główkę, jaki
wykonywałam na zakończenie numeru. Po stronie iluzji nadal spadam w
dół, chociaż cyrk dawno splajtował. Dofinansowania ze środków
publicznych się zachciało dyrektorowi. La
politique et la démocratisation
culturelle. Malraux by się
uśmiał.
Spotkaliśmy
się pierwszy raz w hallu Delegacji do Spraw Cyrku i Sztuk Ulicznych
Ministerstwa Kultury. Mężczyzna, koło pięćdziesiątki skutecznie
tuszował swój wiek pod obszernym rondem kapelusza Stetson z
beżowego filcu, szatynowymi lokami do ramion, haftowaną na piersi w
lustrzane ptaki koszulą z denimu, obcisłymi spodniami ze skóry,
noszonymi na pasku z solidną, srebrzystą klamrą przedstawiającą
głowę orła. Nie dałabym mu trzydziestu siedmiu lat. I nie dałam.
Ostatni kwartał, wchodzący w skład skrzętnie zatajonych
czterdziestu dziewięciu lat krył się w dekoracyjnych cholewach,
dwóch szpiczastych botków kowbojskich i srebrnym pierścieniu z
odłamkiem turkusa, na palcu wskazującym lewej dłoni. Staliśmy
osobno i razem w chłodnym hallu dziewiętnastowiecznej kamienicy
paryskiej. Przez okno duże, jak drzwi wpadało subtelne światło
wczesnego popołudnia. Okno z pewnością wyglądało równie
przepięknie, gdy krople deszczu umierały na nim w ostatecznym
pocałunku.
'Podchodzisz
do niego... wolniej, nie patrz pod nogi. Całujecie się... Michel,
dodaj na nią ze dwa spoty, albo nie! Daj douche. Tak, chcę douche.
Czego znów nie możesz zrozumieć? Całujesz ją, no dawaj. Nie mam
zamiaru spędzić tu dziś całego życia !'
Byłam
pewna, że to był on. Reżyser. Zanim popchnęłam wielkie skrzydło
drzwi, wyciętych w jeszcze większej bramie, prowadzącej na patio
kamienicy, nasze spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy.
Uśmiechnęliśmy się do siebie wykonując roszadę na wąskim
trotuarze. Vous d'abord,
powiedziały orzechowe oczy dromadera z ogromnym, foliowym workiem na
plecach, zamiast garbu. Patrice przypominał Grzesia niosącego
worek piasku przez wieś, tyle że niósł kilka nieskazitelnie
czystych garniturów i koszul z punktu Cinq
a Sec,
znajdującego się tuż za rogiem.
A
przez dziurkę Patrice ciurkiem sypiał czasem z Grzesiem.
Blanche
była aktorką od sześciu miesięcy na bezrobociu i od pół roku
po trzydziestce. Wychowywała sama synka. Owoc ślepej miłości i
rozbielonej inscenizacji 'Matki
Courage i jej dzieci'
w jedynym teatrze małego miasta Pas de Calais. 'Pomalujemy
wszystko na biało. Rekwizyty, aktorów, scenę, rozumiesz? Widzę to
biało. Chcę to na biało. Biel, wszędzie biel. Jak suknia Panny
Młodej, jak żałoba w Indii. Flaga nad barykadą. Biała plama.
Zapomnienie. Wymazanie. Prześcieradło na trupach. Plamy możemy
walnąć czerwone na przykład na wózku, kilku deskach. Będziesz
ciągnęła wózek. Na końcu, wypuścisz białego gołębia z białej
klatki, a ja strzelę do niego czerwoną farbą z markera do
paintballa!' I
rzeczywiście gołąb przeleciał przez salę teatralną. Reżyser
wystrzelił z Brass Eagle'a. Gołąb umarł w locie. Stowarzyszenie
Obrony Praw Zwierząt, Brigitte Bardot i właściciel wypożyczonego
gołębia hodowlanego złożyli skargę. Sztuka została wycofana.
Obciążony grzywną reżyser z żalu przeleciał aktorkę. Blanche
urodziła syna. Syn urósł, jak na drożdżach i nigdy nie poznał
swego ojca. Dzieciak był szczupły i cichy. Trochę zbyt poważny,
jak na swoje sześć lat. Zajmował z mamą maleńką, jednopokojową
dziuplę w hoteliku z apartamentami, wynajmowanymi na okres od
minimum dwóch tygodni do sześciu miesięcy, nad malowniczym
brzegiem alpejskiego jeziora. W czasie, gdy Blanche patetycznie
poszukując angażu wciskała karteluszki z jej nazwiskiem i numerem
telefonu, reżyserom pijącym gin z kolą na Międzynarodowym
Festiwalu Nieskończonych Form Teatralnych, dzieciak siedział na
łóżku i uczył się na pamięć mapy nieba z Wielkiego Atlasu Nieba Readers Digest. Blanche właśnie
wcisnęła pomiętą karteczkę zaskoczonemu Patrice'owi, gdy dzieciak
szepnął, wpatrzony w kolorową ilustrację Mgławicy Oriona:' Sto
milionów lat samotności.'
W porównaniu z kosmicznie odlotowymi zjawiskami, jakie można
zaobserwować w placówkach Kultury i Sztuki naturalne zjawiska
tracą na uroku. Czym miałby nas zauroczyć prozaiczny ruch ciał
niebieskich wokół słońca, tworzenie się mgławic lub naruszenie
struktury molekularnej powietrza pod wpływem promieniowania
kosmicznego, skoro mamy kulturę i sztukę?
W
oddziałach Delegacji do Nierozwikłanych Spraw Praw Autorskich i
Wolnego Nieprzepływu Tantiem, następuje sofistykacja formy
odmiennego kalibru. Sekretarki-Asystentki nie chodzą, lecz
przemieszczają się ruchem lewitującym nad posadzką, wysadzoną
mozaiką z eleganckiego lastriko lub podłogą pokrytą chityną
stuletniej, dębowej klepki. Kawa nie parzy się, a staje
ex-machina-do-kawy nektarem, którego w żadnym wypadku nie należy
pić. Kawę de
culture
należy pochłaniać przez glikokaliks. Wdychać nosem w skupieniu,
aż wypoleruje powierzchowność naszej ignorancji, w kwestii
pasjonującej twórczości klepiących biedę dramaturgów
rumuńskich. Zapewniam was, że zanim
przejdzie do cytoplazmy obumierających komórek animatora kultury na
prowincji, kulturokawa powali go na kolana i będzie skomlał w accueil do szesnastej.
Dzięki
świadomemu i skoordynowanemu oddychaniu kawą bez mleka i cukru,
wywołamy w sobie wyższe reakcje psychofizyczne. Doświadczymy tu,
niespotykanej w placówkach do Spraw Edukacji i Sportu, jedności
ciała i umysłu. Oddech przez kawę w hallu o oknie wielkim, jak
drzwi może stać się potężną techniką
błyskawicznego dotarcia do stanów wyższej świadomości. Jakieś
siedem minut od ujęcia w dłoń filiżanki z baldachimem w
arabeskę, z pary wodnej i molekuł zapachowych.
Mężczyna w kapeluszu miał na imię Didier i urodził się w
Huston, w Dolnej Normandii.
Był wielokrotnie kontuzjowanym trapezistą i trenerem hippicznym.
Posiadał mały cyrk, składający się z namiotu głównego, kilku
przyczep kampingowych i dwóch ciężarówek z doczepami do
transportu koni. Konie były szczupłe i zadbane, w przeciwieństwie do Marie,
żony Didiera. Również, wielokrotnie kontuzjowanej trapezistki.
Budziła się codziennie rano w kolosalnym kołtunie na łbie w
przyczepie kampingowej, zaparkowanej przy kupie słomy zmieszanej z
końskim łajnem.
Jadała zimną kawę na śniadanie i przyczłapywała się około
dziesiątej rano do namiotu głównego.
'To, co robimy?' Zapytała maszt, chyba że zwracała się do zwisającego nad areną
trapezu. 'Czy dupki z Delegacji zatwierdziły? Konie nie mają co
jeść.'
Didier siedział na skrzynce po jabłkach i głaskał po
długiej szyi gęś. 'Może coś o ozonie? Albo o przemocy wobec
kobiet?'
Wieczorem owego dnia, odbyła się światowa prapremiera spektaklu
noszącego tytuł 'Najstarsi trapeziści świata'. Marie i
Didier podyndali na trapezach z dziesięć minut bez synchronizacji.
Marie znów skręciła sobie lewą nogę w kostce, wykonując finałowy
skok na piach. Didier, na podobieństwo Buffalo Billa przeszedł się
cztery razy, dostojnym krokiem w botach i kapeluszu wokół areny.
Prowadził za uzdę smukłego konia, żującego jabłko. Na koniu siedziała gęś z
czerwoną kokardą w grochy, zawiązaną na długiej szyi. Gęś
machała skrzydłami.
'To prawdziwy Appaloosa, mamo?' Zapytał
dzieciak w pierwszym rzędzie. Mama przyjrzała się szkapie uważnie.
'Nie, skarbie. To prawdziwy Caca d'oie.'
*caca d'oie, to nic innego niż gęsie odchody. Przyp. Aut.
Turn me on, dead woman albo trupo-sza
Często
myślę o śmierci. Własnej de préférence.
Widzę się, a właściwie
moje szczątki na pięknym katafalku pośrodku zaciemnionego pokoju w
spokojnym domu na południu Francji. Przy moim katafalku stoją
cztery, smukłe gromnice z prawdziwego wosku i siedzą cztery kobiety
w czerni. Z pewnością pochodzenia portugalskiego. Całe identyczne
i od stóp do głów odziane na czarno. We Francji krążą od
niewybrednych czasów dowcipy o Belgach, ich wrodzonym
alkoholizmie i głupocie oraz o Portugalkach i ich owłosionych
łydkach. Skąd wiem, że cztery czuwające przy moich zwłokach
kobiety urodziły się w Santa
Maria de Belém,
w historycznym dla portugalskiej reprezentacji piłki nożnej roku
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, skoro ich łydki są dokładnie zakryte? Przypuszczam, że to
typowe wyostrzenie postmortem szóstego zmysłu. 'Jaki jest
najbardziej popularny prezent na Dzień Matki w Portugalii? Maszynka
do golenia.'
Co kraj, to dowcipczaj. U
nas, dużo miejsca zajmują jeszcze blondynki i policjanci. Razem lub
osobno. Schorowana baba od dawna zrezygnowała z chodzenia do
doktora. Słyszałam, że doktor zmarł. Polak, Rusek i Niemiec z Czech zerwali
ze sobą. Prawdopodobnie przez Polaka. Pierwszy, mediatyczny trójkąt
gejowski bloku wschodniego rozpadł się. Jak Beatlesi. Trójka z
Dowcipu, podobnie, jak Czwórka z Liverpoolu skłócona i bezradna w
obliczu śmierci ich managera ogłosiła rozwód dziesiątego
kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, chociaż John
trzasnął podobno drzwiami, już we wrześniu sześćdziesiątego
dziewiątego.
Wszyscy któregoś dnia
kłócą się, obrażają na śmierć, a potem umierają.
Czarne, skórzane
pantofelki na sprzączkę, spódnica długa do czarnej pół-łydki,
lekki czarny sweterek ręcznie robiony na drutach, bluzka z czarnej
żorżety i chustka z jedwabiu na czarnej głowie. Cztery kariatydy
cienia są zwaliste, mają spracowane dłonie i niewyregulowane brwi.
W domu panuje absolutna
cisza. Gdybym nie była już po tamtej stronie, nie zorientowałabym
się, że mój kot wszedł do pokoju. Widzę go, jak przystał na
progu zaintrygowany brakiem jakiegokolwiek rwetesu, który zagrałby mu tradycyjnie na nerwach i zagonił na cały, boży dzień
do cienistego ogrodu. Albo do rozsypującej się przybudówki,
służącej mi za 'Atelier pod Paryżem'. Każdy malarz ma
gdzieś, swoje własne, wygospodarowane w pudełku po butach
'Atelier pod Paryżem'. Kot wykonuje trzy,
bezszmerowe kroki w kierunku mojego katafalku i siada bezszelestnie. Teraz wpatruje się we
mnie, a dokładniej w czubki moich dużych palców u nóg,
wystających spod delikatnej, długiej sukienki. Nie pamiętam tej
kiecki. Być może to jedna z jedwabnych, namiotowatych sukienek w stylu hippie chic, zakupionych wiele lat przed moją śmiercią w
butiku 'Frisco' w głównej galerii handlowej dużego miasta
Europy. Miałam po czterdziestce okres hippie chic. Opóźniony w
czasie i przestrzeni fashion flower power experience. Nie
przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wyglądała w niej tak
korzystnie, skoro w ogóle jej nie pamiętam. Jest mi w niej do twarzy, być może ze względu na nareszcie adekwatny dobór
obuwia. Za życia nie umiałam kupować butów i torturowałam swe
stopy brzydkimi imadłami ze skóry i gumy. Szpilki, koturny,
czółenka są dla żywych. Piją, obcierają, wykręcają nogi w
kostkach, obijają pięty. Powodują skurcze śródstopia, potliwość
i grzybice.
Teraz leżę boso,
wyglądam bosko i nie żyję. Fruwam wokół katafalku, oscylując na
różnych wysokościach i fotografuję się pod każdym możliwym
kątem. Autoobfotografowanie weszło mi w krew od czasu, gdy
założyłam bloga o modzie. Cholera, zapomniałam o blogu! Cholera,
trzeba by go zamknąć albo zamieścić ostatni, pożegnalny pościk
o katafalku boho i o tym, jak nosić orientalną vintage tent dess
bez butów. Cholera...
Przy moim katafalku stoją
cztery, smukłe kobiety z prawdziwego wosku i siedzą cztery gromnice
w czerni.
'Jak on świetnie
wygląda! Doprawdy, napatrzeć się nie mogę. No, świetnie
wygląda!'
Starsza kobieta szeptem
zwraca się w nieudawanym zachwycie do drugiej, starszej kobiety.
Wszyscy stoimy w ciszy szpitalnej kostnicy, a właściwie w
szałwiowo-zielonym pokoju z jednym oknem i jednym łóżkiem
szpitalnym, stojącym po jego środku. Nie jest to kapliczka. Jest to
swego rodzaju bezwyznaniowy przedsionek do raju. Tu, na chwilę masz
spokój po śmierci. Nikt nie odprawi obrządków nad twoim ciałem,
dopóki niedawno bliscy, a teraz kompletnie ci obojętni ludzie nie
zapakują cię w czarny samochód combi, a po francusku break i nie zawiozą, gdzie pieprz
rośnie na zadupiu pod cisami. We Francji sacrum oddzielone jest od
profanum grubą, pachnącą skórką. Sacrum szczodrze karmi
głodnych soczystą pulpą spirytualizmu, dopiero jeśli wykona się
cztery do sześciu nacięć w gwiazdę na jego powierzchni. Skórka
profanum odchodzi wtedy łatwo i tryskając olejkami eterycznymi
zabarwia palce na żółtawo, jak nikotyna.
Richard leży na łóżku
w garniturze i ma na nogach wypastowane półbuty. Leży na łóżku,
a nie w łóżku. Leżenie w łóżku to stan umysłu. Błogość,
którą chcielibyśmy przeciągnąć do nieskończoności. Świadome przebywanie w łóżku jest prostą przyjemnością z lenistwa, przysługą
oddaną z serca lub honorowego zadłużenia. W ramach uregulowanych prawnie sytuacji życiowych, może być usługą wykonywaną na gwarancji.
Leżenie na łóżku, to jak patrzenie na okno, jedzenie oczami,
czytanie między wierszami, czy legitymowanie się papierami.
Richard ma czterdzieści
dwa lata i dwanaście godzin wieczności. Ma również guza na mózgu,
wielkości pomarańczy. Naszprycowany do ostatnich chwil życiobronną
chemią, prawdopodobnie kortykosteroidami, ma pucułowatą, różową
twarz nadętego i rozpuszczonego przez babcię dzieciaka. 'Jedz,
jedz, jedz. Jedz, to urośniesz i będziesz zdrowy.' Powtarza
w kółko babcia, znów wpychając małemu coś do ust. Miłość
babci do wnuka odmierza się łyżkami pełnymi kaszy manny z
konfiturą, zupy ogórkowej z lanymi kluskami oraz ilością kawałków
mięsa, smażonego, pieczonego, gotowanego, duszonego lub w postaci
wędlin.
Dzięki trafnej diagnozie i udanemu leczeniu,
robaczywe jabłko hesperyd w końcu zgniło pod nieruchomą blaszką
z tytanu w lewym płacie czołowym Richarda. Rzeczywiście wyglądał
zdrowo. Wyglądał zdrowo i krzepko, jak przystało na pełnej krwi
pucuła. Lepiej, znacznie lepiej niż w każdy piątek o osiemnastej,
w zatłoczonym wagonie metra wiozącego go i inne ciała, zorane
wysiłkiem z pracy do domu.
Umrzeć można na wiele
sposobów. Istnieją różne sposoby na śmierć.
'Kiedy zaczyna się
życie?' Pytanie etyczno-retoryczne zadawane na łamach prasy,
trybunach politycznych, ambonach, fotelach fryzjerskich i
ginekologicznych. 'Dziękuję za zadanie tego, fundamentalnej wagi
dla nas, wszystkich tu obecnych, pytania. Zebraliśmy się tu, by
razem zastanowić nad kwintesencją pojęcia. Biologicznie rzecz
biorąc, w pełni nie zgadzam się w przedmówcą. Stul dziób
gówniarzu. Co ty wiesz o życiu? To hańba, która powinna być
piętnowana przez odpowiednie instancje. Jesteśmy tu nie bez powodu.
Uważam, że jesteśmy nie bez przyczyny. Wypraszam sobie takie
insynuacje! Populizm i chamstwo.'
Zwykłe
życie zaczyna się co dzień rano. Budzisz się nad rankiem
i jeśli jeszcze żyjesz, pełny pęcherz moczowy nie daje ci długo
poleżeć w łóżku. Mocz prze na elastyczne ścianki mieszka
wielkości szklanki, która o poranku objętością przypomina
przepełnioną litrową butelkę. Wstajesz. Idziesz się odlać.
Potem włączasz radio. Wypadki chodzą po ludziach. Piosenka dnia.
Prognoza pogody. Wyślij esemesa.
Kolejny dzień życia
wyparuje z ciebie, jako ciała zanim się obejrzysz. Pod wieczór
będzie ciebie mniej i będziesz się czuł coraz bardziej ciężki.
Taki paradoks. Nie zrobi absolutnie żadnej różnicy, czy przez
dwadzieścia cztery godziny razy x, wstrzemięźliwie odsuniesz
od siebie wszelkie pokusy, będziesz pracował ciężko, spłodzisz dzieci i
pozostaniesz wierny, jak pies swoim zasadom, czy też zlejesz to
wszystko ciepłym moczem. Będziesz chlał, brał, pyskował i
spuszczał się w byle kim, jakbyś wycierał brudne buciory o
obszarpaną słomiankę przed niechlujnymi drzwiami do śmierdzącej
zgnilizną, zapuszczonej, krakowskiej garsoniery przy ulicy
Ariańskiej. Życie twoje zgaśnie i będzie ci nagle ciemno i
zimno.
Świt wznosi się nad
górami. Podnosi, jak woalka Panny Młodej. Dym ze skrętów śpi w
wolutach u drewnianej powały starej kuchni. Na stole kimają brudne
talerze. Niewyważone, drewniane sztućce do sałatki, leżą tam gdzie się
przewróciły wypadając z salaterki zielonej sałaty z czosnkiem i
sosem vinaigrette. Noże wpadły pod stół. Sześć szlachetnych
butelek po Madiran stoi w szpalerze, jak Mieszczanie z Calais.
Dobrowolni zakładnicy, bogaci w garbnik oddali się w zamian za
bezwarunkową kapitulację, splądrowanie i
zniszczenie stołu. Niczego nie wskórali. Stół prezentował się, jak intelektualizująca fleja średniej klasy. Stoły francuskie wszystkie są do siebie podobne po nocnych dyskusjach. Wynędzniałe w porównywalnym stopniu, bez różnicy czy siedział za nimi choćby jeden Anglik z Dordogne. Uświnione resztkami żarcia, splamione dywagacjami i czerwonym winem, przedziurawione kiepami papierosów i pozbawionymi sensu argumentami strony przeciwnej.'Lukrecja i czarna porzeczka. Czy
uważasz, że moje życie kończy się tam, gdzie zaczyna się twoje
życie?' Luc ma restaurację
specjałów pirenejskich i dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa.
Drugiego małżeństwa nie ma. Żona odeszła od niego po czternastu
latach bez ostrzeżenia, z początkiem winobrania zeszłego roku. W
październiku noce i ranki są zimne i wilgotne, ale w ciągu dnia
jest jeszcze pięknie i ciepło. L'été indien. Winorośl
Tannat do ostatnich
chwil robi wszystko, co w jej mocy by wyciągnąć z gleby słód
słońca, zanim zostanie nabita w butelkę. Dokładnie, jak
trzydziestodziewięcioletnia kobieta, matka dwojga dzieci i męża.
Luc nie rozumie. 'Życie zaczyna się i kończy', mówi
Luc udając obojętność i wędząc swoją prawą skroń dymem z
papierosa, nonszalancko trzymanego między palcami dłoni pod brodą.
'Filozofka wschodnioeuropejska
się znalazła od siedmiu boleści! Ty mi nie pieprz tu o życiu,
tylko się zastanów, co będzie później. Gdzie chciałabyś być
pochowana, la polonaise? Jaką trumnę byś chciała? Mam w karcie
kilka dań nadających się na stypę, jeśli chcesz. No, nie. Nie
wegetariańskich! Wariatka de l'Est!'
Ironiczny rechot spod Tuluzy dobrze
miesza się z winem z Sud-Ouest. W okolicy dużo dyskutuje się na temat mięsa.
Koloru i soczystości filetów faux-fillet bez kości,
miękkości i nieścięgnistości antrykotu oraz kwiatowej ziołowości
bukietu udźca baraniego na Wielkanoc. 'Dębowa jesionka jest
najzdrowsza.'
Nie pomyślałam o
kwaterze. Nie mam rezerwacji na Pęksowym Brzysku. Nie mam pieniędzy,
dzieci, boga. Nie wiem kim są i czy istnieją moi krewni zstępni,
boczni do czwartej linii pokrewieństwa, powinowaci lub
przysposobieni w linii prostej do pierwszego stopnia. Nie ma mowy o
kimkolwiek z którym byłabym w trwałym wspólnym pożyciu,
bezpośrednio przed śmiercią. Nie mam nikogo. Nie mam czasu. Nie
wiem, jak to przeżyję.
Późną jesienią,
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku, gdy świat
jeszcze nie był na mnie i nie ściskał mnie za gardło zimnymi
łapami, nie obmacywał moich piersi dysząc mi w twarz, nie głaskał
mnie po głowie, szepcząc mi do ucha 'bądź grzeczna' i nie
podkładał mi jeszcze nóg na prostej, żebym się rozkraczyła w
mojej najpiękniejszej, czerwonej maxi sukience boho z jedwabiu w świetle
wszystkich, możliwych reflektorów-ot, tak dla jaj, Paul McCartney
miał podobno wypadek samochodowy w Londynie.
Była piąta rano. Paryż się
budził. Paul ślęczał jeszcze z chłopakami nad ostatnią, poranna
prymką.
John był rozdrażniony.
Potrafił być naprawdę nie do życia, kiedy zapętlał się w te,
swoje wywody o. Pal sześć! Zawracanie gitary! Paul miał dosyć
trucia za uszami. Trzasnął drzwiami i była piąta trzydzieści w
Paryżu. Zamiatacze ulic wirowali już od pół godziny z miotłami,
transwestyci poszli się ogolić, a samochód Paula rozbić w drobny
mak. Po tragicznej śmierci, Paul napisał jeszcze setki szlagierów,
John umieścił setki enigmatycznych symboli na okładkach płyt i
napisał dziesiątki metafizycznych tekstów, nadających się świetnie
na klepsydrę lub nagrobek dla przyjaciela. Śmierć jest taka
piękna. Jak piosenka napisana o świcie.
Luc ma rację. Często
wyobrażam sobie piękną śmierć. Raz byłam pewna, że nareszcie
umarłam młodo.
Środek zimy w Alpach.
Mały, blaszany samochodzik 4L, Renault tylko z nazwy śmiga,
jak strzała na prerii po lodowym torze wśród śniegowych zasp.
Prosta, półprosta, zakręt i ciemność. Zasypiam w mgnieniu oka,
jak suseł. Budzi mnie mój własny, ekstatyczny śmiech. Jestem
szczęśliwa. Taka lekka. Nic nie boli. Śmieję się na całe
gardło. To tu jest raj. Niebo. Teraz mam dowód i wierzę w śmiech
po śmierci. Pielęgniarz w karetce zdejmuje z mojej twarzy maskę
tlenową.
'Ca va, mademoiselle? On rigole,
hein? On va bien? On se souvient de rien? Ca
va aller, ça va aller... on ne bouge pas.'
Śmierć jest
wyobrażalna, dopóki jest przeciągiem w sieni starego
prowansalskiego domu. Dopóki stoisz przed otwartym oknem
wyglądającym na wiosenny ogród, a ona głaszcze cię się po
twarzy. Rozwiewa twe włosy, upiększa wnętrze twojego domu. Przemalowuje
ściany na gołąbkowo-sino, zdmuchuje kurz z biurka, uczy latać
kartki papieru i wylatuje nie robiąc hałasu przez frontowe drzwi.
'Nie odlatuj! Zostań i uśmierć tu wszystko.
Spędźmy resztę nadczasu razem.
W łóżku. Szczęśliwe. Blisko.
Babo skrzydlata, jeśli mnie kochasz na tyle,
zabierz mnie ze sobą w siatce na motyle.'
(śpiewać na melodię Tomorrow Never Knows, do usranej śmierci.)
Nie chcę gnić w ziemi. Wolałabym stać się popiołem w słoiku pod mostem.
'Nie odlatuj! Zostań i uśmierć tu wszystko.
Spędźmy resztę nadczasu razem.
W łóżku. Szczęśliwe. Blisko.
Babo skrzydlata, jeśli mnie kochasz na tyle,
zabierz mnie ze sobą w siatce na motyle.'
(śpiewać na melodię Tomorrow Never Knows, do usranej śmierci.)
Nie chcę gnić w ziemi. Wolałabym stać się popiołem w słoiku pod mostem.
Obowiązkiem gminy jest najtańszy pochówek osoby, która nie
przemyślała swojej śmierci.
Z leserstwa lub loserstwa. Z powodów osobistych lub uwarunkowań
kulturowych, ujętych w proste motto: 'Życie jest darem. Darowanemu
życiu nie zagląda się w pożółkłe zęby. Pożyjemy,
zrewanżujemy się jakoś. Zobaczymy.' W skład pośmiertnego
pakietu mini wchodzi koszt grobu, kremacji, zakupu najtańszej trumny
lub urny, transportu oraz posługi księdza. Wiadomo wszystkim, że
za posługę księdza się płaci. Jeśli popiół w słoiku pod
mostem nie ma rodziny lub znajomych na fejsbuku, którzy skłonni
byliby zalajkować pakiet mini i pokryć jego koszt, to pochówek
odbywa się bez tej posługi.
Do Katedry i Zakładu Anatomii Prawidłowej przywieziono zwłoki
starej kobiety. To chwalebne ze strony zwłok. Uporczywe próby
uczenia studentów medycyny anatomii człowieka lub kobiety za pomocą
atlasów anatomicznych, modeli anatomicznych lub plastynowanych
preparatów kończą się zawsze masową produkcją konowałów bez
serca. Ciało kobiety jest umyte, przykryte niebieskim prześcieradłem
i leży na stole w sali sekcyjnej. Przy stole stoją cztery smukłe
gromnice z prawdziwego wosku i siedzą cztery kobiety w czerni. Portugalki przydusiły gromnice, zakładając im na kilka sekund czepki podobne do tych, zakładanych na główki sokołom, gdy chcemy by na chwilę przestały przynosić nam w szponach martwe zające.
Na pergaminie, rozciągniętym na kościstym tamborku tyłka ciała starej kobiety widnieje tatuaż. Schludnie wykaligrafowany ze świadomym zastosowaniem dekapitalizacji typograficznej. Ciału kobiety nie wypada. Przekornie, tatuaż nie zawiera ani jednego słowa pisanego dużą literą savoir-vivre'u. Tekst napisany został udającą pismo ręczne kursywą sunshine in my soul, dostępną za friko na Necie.
'end-of-the-line-kropka-a-teraz-kropka-pocałuj-mnie-
chyba kropka-o-tu-przecinek-robaczku-kropka-oferta-wyłącznie-dla- studentów-z-ważną-legitymacją-studencką-bez kropki'
Na pergaminie, rozciągniętym na kościstym tamborku tyłka ciała starej kobiety widnieje tatuaż. Schludnie wykaligrafowany ze świadomym zastosowaniem dekapitalizacji typograficznej. Ciału kobiety nie wypada. Przekornie, tatuaż nie zawiera ani jednego słowa pisanego dużą literą savoir-vivre'u. Tekst napisany został udającą pismo ręczne kursywą sunshine in my soul, dostępną za friko na Necie.
'end-of-the-line-kropka-a-teraz-kropka-pocałuj-mnie-
chyba kropka-o-tu-przecinek-robaczku-kropka-oferta-wyłącznie-dla- studentów-z-ważną-legitymacją-studencką-bez kropki'
Ordolfinka
Kobiety
i torebki. Torby. Torbiele. Torbiachy. Torbicielki.
Na
każdym zdjęciu modnej dziewczyny na Necie widnieje przede wszystkim
jej torba. Torebsko zawieszone na zgiętej, ledwożywej protezie
przedramienia modnej dziewczyny ma się wyśmienicie. Ślicznotki w
ciuchach z marzeń sieciowych i sieciówek z marzeń, eksponują
worczydła z dumą. Uczepione torbiszcza, niczym świętego atrybutu.
Święta Parisminłis od Torby. Błogosławiona Tartakonkrema od
Torbiszcza. Nadęta Szeryszerybaja od Kopertuchy. Dziewczyny mają
bardzo kreatywne imiona i obleśne torby. Czyżby zrośnięte były
ze sobą uszami z ekoskóry i naskórkiem? Czyżby nie umiały istnieć poza
kontekstem komensalitorbstwa? What if? What if? Co je łączy w sposób tak ścisły?
Skorupa zewnętrzności? Plątanina wnętrzności?
Co
kryje się we wnętrzu damskiej torebki?
Jama. Ciemność. Intymność.
Torebka
damska fascynuje. Męska śmieszy. Damska to symbol życia. Jama.
Ciemność. Intymność. Męska śmieszy. Przecież, nie wypada
prawdziwemu facetowi nosić skórzanego fallusa, jak ordynarnej torby na listy,
na pasku przecinającym w poprzek owłosioną, męską klatę! Nie
dynda się w towarzystwie ulicy, saszetkowym penisem na łańcuszku. Jedynie
aktówka i plecak to pozbawione konotacji seksualnej torbiska i nie czynią z
faceta pośmiewiska wśród znawców kaletnictwa obyczajowego.
Nasze
umysły są takie otorbiałe! Szczelnie pozasuwane na zamki błyskawiczne.
Posiadają wiele funkcjonalnych kieszonek na archetypy, pojęcia
błędnie zdefiniowane, truizmy i ołowiane spławiki. Wybaczcie, ale
z takim spławikiem niewiele wyłowimy z czeluści myśli
posprzątanych.
Miałam
kiedyś ulubioną torebkę. Jedyną w swoim rodzaju. Pamiętam ją do
dziś. Dziadek z babcią znów wrócili z wakacji z dalekich krajów.
Przez Chyżne.
Renault
'Dauphine', nazywane czule przez
dziadka 'Dolfinką'
i zaparkowane przed domem, było z tego powodu nieco zadyszane i
puszczało parę spod maski. 'Dolfinka'
była mleczno-różowa i obła. Pod dotykiem dłoni dziadka,
głaszczącej jej powierzchowność z dużą dozą nieukrywanej
namiętności i podziwu, prężyła się i zastygała w błogim
bezruchu, na podobieństwo głaskanej kotki. Tyle, że nie mruczała.
Skrzypiała cichutko zmachanymi amortyzatorami. 'Jak
tylko wrócimy do warsztatu, wyszoruję Ci błotniki, uzupełnię,
kochanie olej i płyn hamulcowy, przedmucham gaźniczek, dopompuję
oponki...'
Niektórzy
faceci mają dwuznacznie dwutaktowy stosunek do samochodu i kompletnie
nietaktowny brak stosunku do własnej żony.
Życie
babci toczyło się wokół garów, od kiedy porzuciła pracę w
teatrze. Była ładna i miała piękny głos, ale nie była aktorką.
Jej sopran był dźwięczny, jak górski strumień. I miała
urzekający groszek, zwłaszcza przy końcu frazy. Od groszku w
sopranie do boczku w grochówce interwał okazał się być krótką
przyśpiewką na przełaj. Babcia często śpiewała piosenki do
schabowego, kiedy pokrywał się 24-karatowym złotem panierki na
patelni. Brzmiały czułe dźwięki garom na pocieszenie. Podobno,
pewien naukowiec w Japonii śpiewał do dwóch słojów z ryżem. Do
jednego ładnie, z groszkiem, a do drugiego durne przyśpiewki
biesiadne i wokalizy typu fraught
flux,
przypadkowo znane publiczności niedouków muzycznych i fanów popu,
jakimi wszyscy jesteśmy, wyłącznie z wykonań skrzeczącej
prymordialnie Yoko Ono.
Ryż
w pierwszym słoju zachował świeżość przez cały czas trwania
eksperymentu. Ryż w drugim słoju, nie wytrzymał długo. Pękł
psychicznie, a słój rozbił się. Samobójstwo słoja nie zostało
zapisane w oficjalnym raporcie, mimo że nikt w laboratorium nie miał
co do niego wątpliwości. Samobójstwa to odwieczna tradycja i
wielka tragedia w Japonii. Jednym słojem, ryż z rozpaczy wpadł pod
stół, rozsypał się kompletnie, porzygał i udusił własnymi
wymiocinami. Podobnie, jak Bon Scott, Jimi Hendrix lub Anna Nicole
Smith, tylko że po japońsku. 窒息
we
własnych 吐出.
Anna,
o ile dobrze pamiętam, nie miała wiele wspólnego z muzyką.
Bardziej kojarzę ją z ryżem przed kościołem, silikonem, wózkiem
inwalidzkim i batonami czekoladowymi z orzeszkami ziemnymi i
karmelem.
'Mój
miły, nie bądź tak srogi, bo serce mdleje mi z trwogi. Czemu się
miły smucisz? Ach, ucisz serce swe, ucisz.'
Sztabka
świńskiego złota, młode kartofle z koperkiem i mizeria ze
śmietaną od gaździny z Kościeliska lądowały na talerzu, gdy
ostatni kuplet Ordonki przekształcał się w dyskretne mruczando na
'mmmmmmmm'.
Dziadek,
głaszcząc karoserię Renówki, stojącej pochyło, bocznymi kołami
na trotuarze przed domem, z pewnością wizualizował biodra Marilyn
M. stojącej krzywo, jedną nogą na trotuarze, a drugą na
rozpływającym się od sierpniowej kanikuły asfalcie jednej z
głównych ulic Zakopanego. A może nawet wyobrażał sobie jej
biust, gdy mijała go Pani Bachledowa? Sąsiadka z naprzeciwka
posiadała fenomenalny okaz podhalańskiego cyca górskiego. Gdy
spała na wznak przy boku swego męża, mąż widział jak na dłoni
Dolinę Kościeliską, Sarnie Skałki, a czasami nawet Wysokie
Tatry.
Nie
wiem dokładnie, jaki był ideał kobiety mojego dziadka. Patrząc na
babcię, a raczej na jej wczesne zdjęcia w albumie rodzinnym, gust
miał niezły. Była średniego wzrostu szatynką o miedzianej
skórze, piwnych oczach i kształtnych łydkach. Urodzona w
Warszawie. Posiadała futro z norek, rulony dolarów na czarną
godzinę (mówiliśmy w domu 'na czarną gaździnę') wetknięte w
słoik po powidłach śliwkowych, złotą Doxę, sznur pereł
naturalnych i niezliczone komplety bluzek i spódnic z jedwabiu.
Prawie wszystkie jej autorstwa. Babcia była kiedyś jedną z
lepszych krawcowych i szwaczek w teatrze.
Dziadek
był autentycznym kobieciarzem i prawdziwym afficionado sportów
motorowych. Potrafił naprawić każdego rzęcha za pomocą damskiej
pończochy nylonowej, tępego kozika i klucza francuskiego. Oraz w
przypadkach beznadziejnych, za pomocą młotka i majzla. Grał nieźle
na gitarze, śpiewał rosyjskie romanse, jednocześnie zalewając się
łzami i dolewając sobie gorzałkę do kieliszka oraz świetnie
pływał 'à
la Cosaque'. Podobno
nauczył się tej, słabo rozpowszechnionej techniki w dzieciństwie,
spędzonym nad Dnieprem. Urodził się na Kresach, jak zresztą
większość porządnych ludzi w tamtych czasach, z Wańkowiczem na
czele. Za każdym razem, gdy czytam 'Szczenięce
lata'
wyobrażam sobie mojego dziadka, gdy nie był jeszcze kobieciarzem
żywiącym się złotymi schabowymi babci. Widzę go, biegającego po
łąkach pstrokatych w kwiaty polne 'w
skórze',
skaczącego z piaszczystej skarpy na główkę do rzeki i
przepływającego na drugi brzeg, posługując się jednym tylko
ramieniem, jako napędem, drugie trzymając wyprostowane przed sobą.
Po
dziadku pozostało mi niewiele pamiątek. Samochody zostały
sprzedane, warsztat i narzędzia również. Po babci prawie nic nie
zostało, poza żeliwnymi rondlami i łyżeczką do konfitur o
ciekawej formie półksiężyca. Babcia traciła stopniowo kontakt z
rzeczywistością przez wiele lat, zanim Ordonka wpadła po nią
wreszcie i mogły dośpiewać ostatni kuplet na dwa głosy.
W
szufladzie mojego biurka trzymam maleńką, szaro-szarą fotografię.
Widnieje
na niej dziadek, w eleganckim, trzyczęściowym garniturze w
otoczeniu dziesiątek kobiet. Stoi wyprostowany za przykrytym
suknem, długim stołem konferencyjnym. Sukno jest z pewnością
czerwone, jak ustrój epoki, w której zrobiono zdjęcie. Za
dziadziem wije się, jak liana dostojna, biało-czerwona draperia w
odcieniach szarości i poszarzałej bieli. Na niej, orzeł bez korony w gnieździe
z szaro-krwistych goździków. Na sali siedzą wyłącznie kobiety w
kwiecistych kieckach i natapirowanych kokach. Wpatrzone w dziadka,
jak w święty obrazek. Na ich twarzach maluje się zachwyt i
pożądanie. Patrzeć z pożądaniem i zachwytem na święty obrazek?
Tylko kobiety w kwiecistych kieckach, szpiczastych pantofelkach ze
sprzączką, trzymające na kolanach dyskretne torebunie, tak
potrafią. Na ścianie za dziadkiem wisi naturalnej wielkości slogan
z wyciętych w styropianie liter. Wielki, jak wielkie niesie
przesłanie. 'Kobiety mogą, a nawet powinny uratować świat
przed zagładą atomową.' Pstryk.
Krzesła szurają po podłodze
imitując werbel. Żeńska publiczność zrywa się z miejsc.
Dziadek rozpromieniony, gdy tony goździkowych wiechci lądują w
jego ramionach, z trudem ukrywa fenomenalny wzwód pod połami
marynarki zapiętej na wszystkie trzy guziki, Pstryk. Skromna Smienka panny siedzącej w
pierwszym rzędzie, o bujnych, jasnych lokach i rozbrajającym uśmiechu,
uwieczniła scenę na szaro-szarej kliszy.
Kobiety
raz jeszcze uratowały świat przed zagładą.
Owego
gorącego, letniego dnia auto dziadka wypełnione było po brzegi
niesamowitymi łupami. Ostra, suszona węgierska papryka, tajemnicze
fiolki w malowanej, drewnianej skorupce, pachnące różą z Doliny Róż, aż do omdlenia. Dorodne słoneczniki bez płatków,
ciężkie od czarnych ziaren, naznaczonych białą pręgą, jak
przedziałkiem. Oraz warkocze czosnku rumuńskiego. Wdychałam
zapachy, naraz i osobno, tworząc mentalnie doskonały akord
aromatyczny. Róża zawsze trafiała na miejsce nuty serca. Czosnek
na nutę podstawy. 'Mogłyby się nazywać Ordonka albo
Dolfinka' pomyślałam, gdy nagle babcia kazała mi otworzyć i
zamkąć i potem znów otworzyć oczy. W moich dłoniach wylądował
przedziwnego uroku ciężki motyl. Otworzyłam oczy i ujrzałam cudo!
Misterne kwiatuszki z zamszu na ślicznej torebusi o kształcie
puzderka, zamykanego na 'pstryk i wypstryk'. Musiałam
koniecznie ją powąchać. Węgierska papryka... zamsz... bułgarska
róża... rumuński czosnek... benzyna. 'Ordolfinka!' Nosiłam
ją wszędzie i ciągle. Wkrótce kwiatki poodpadały, a zamsz nabrał
aspektu zjełczałej stearyny.
To
była moja ulubiona torebka. Obecnie nie posiadam żadnej. Chodzę z
powypychanymi kieszeniami, noszę laptopy pod pachą, a siaty w
dłoni, jak przystało na słowiańską westalkę.
Sukienka w kolorze
fucksji opina się wyzywająco na biuście. Paznokieć złamany na
zamku błyskawicznym robi zadziory w satynie. Dzień dobry, mam na
imię Azalia. Do you love me? Ciekawe, co odpowie lustro,
postrach na kobiety? Dlaczego nasze odbicie bierzemy tak dosłownie,
że znów wykręcamy ten sam numer? 'Niestety, nie mogę ruszyć
się z domu. Tadzio znów choruje.. dzięki. Z pewnością. Do
zobaczenia.' Nasz
interlokutor, z pewnością wie swoje, ale nigdy nie pyta, kim jest
Tadzio, ani na co chronicznie choruje. 'Prettiness is not a
rent you pay for occupying a space marked 'female'. Diana Vreeland
jest genialna, my jesteśmy tchórzliwe. I w dodatku kłamczuchy.
Resztę
wieczoru spędzamy w byle czym, w ciszy i okruchach ciastek
dietetycznych z ziarenkami słonecznika i sezamem. Kolejne matactwo
za nami. Lustro znów wygrało i żadna z nas nie rozumie, że był
to prostacki, zwierciadlany bluff, bo przecież to, co widzimy w
lustrze to nierealność w czystej formie. Wiercimy się przed
srebrzystą taflą, a zza niej zerka na nas spode łba babsztyl
posiadający tylko dwa wymiary. Wysokość i niestety szerokość.
Jeśli spędzamy przed lustrem całe życie, należy dodać trzeci
wymiar, a raczej przeskoczyć trzeci i przejść bez zwłoki do
czwartego- wymiaru straty czasu. Nieatrakcyjna, płaska, za szeroka w
biodrach, nieco mniejsza i znacznie bardziej szara niż my, w
dodatku źle wychowana kobieta znów pokazała nam figę z makiem i
zagoniła w ciemny róg kanapy.
Nigdy wcześniej nie
siedziałam w szmatach. Nie utrzymywałam kontaktu emocjonalnego z ciuchem. To znaczy, raz owszem.
Owego dnia siedziałam
na podłodze pokoju, w przetartych na kolanach i pośladkach jeansach
i ręcznie malowanym w tendencji ekspresjonizmu niemieckiego, białym
t-shircie, przed stertą starych ubrań. Jeszcze nim pachniały.
Kompozycja plastyczna w trzech kolorach, czerni, czerwieni i bieli
oddawała w pełni dramatyczny charakter Berlina i Muru. Namalował
go dla mnie w west-berlińskim squacie młody chłopak, o rozbrajającej
inteligencji i błękitnych oczach. Inteligencja u faceta zawsze
mnie rozbraja, rozbiera i rozrywa. Prawie zawsze w tej właśnie
kolejności.
Lou pobrzdąkiwał na
gitarce o zaskakująco krótkim gryfie, monotonnie nucił pod nosem
'Berlin, Berlin...' a mój chłopak malował zasieki, krew i krzyże
na białym tle. Berlin był wówczas siatką na anioły. Można je
było łapać do woli i przyszpilać, tworząc unikalne kolekcje.
Chłopak był oczytany,
małomówny i six feet tall. Na imię miał, ale zabrał je ze
sobą odchodząc ode mnie do dalekiej przyszłości, w której
całkiem niedawno go odnalazłam. I tak, po wielu perypetiach
dotarliśmy nieuchronnie do no future, odrębnymi drogami.
Każdy po swojemu. Na oślep lub metodycznie. Dziś tkwimy obok
siebie, oddaleni kilometrami, wschodami i zachodami słońca, anioły
popełniły masowe samobójstwo, a Mur można kupić na wagę.
'Znowu nie masz piwa',
powiedział, zatrzaskując drzwi mojej pustej, nie tylko w piwo
lodówki.
Szelmowski uśmieszek
wymalował się na jego twarzy i na moment dzień stał się piękny.
'Tylko ty i słońce tak potrafi', pomyślałam.
Uwielbiałam ten,
słoneczny uśmieszek, chłopaka właściwego i jego zapach.
Spędzaliśmy czas na jedzeniu zupy cebulowej z ciągnącym się, jak
guma, żółtym serem, czytaniu ciągnących się, jak żółty ser w
cebulowej zupie francuskiej książek, całowaniu w usta pocałunkami
francuskimi i odliczaniu czasu do końca miłości. Podobno,
szympanse też się wręcz frenchkissują, chociaż nie lubią zupy
cebulowej, książek bez końca i czasu nie liczą.
Siedziałam w
szmatławych gaciach z denimu przed stertą jego ubrań i wdychałam
mdlejące feromony mężczyzny.
Na kupie leżały
t-shirty. Białe plamy na mapie. Bawełniana koszula w kratkę. Spodnie z drelichu.
Chilijskiego swetra z alpaki, robionego na okrągło na bliżej
nieokreślonej ilości drutów peruwiańskich, wykończonego fascynującym wzorem
wokół szyi nie zostawił. 'Prezent od mamy, rozumiesz...
chciałbym, ale co by powiedziała mama?' Tym
właśnie swetrem oznajmiłam pewnego ranka światu, który i tak
miał mnie głęboko w nosie, że jestem jego i tylko jego.
'Pożyczysz mi znów sen lamy?' Tak
nazywałam, długi kokon ecru, w który wtulałam się
sporadycznie, wczesną wiosną naszej miłości. Były na nim
wydziergane oczkami prawymi i lewymi, sylwetki biegnących lam,
kreski, kropki i zygzaki. Wszystko w odcieniach kolorów ziemi.
'W tym sezonie nosimy wyłącznie kolory ziemi. Brązy, beże,
szarości.' Kolory ziemi.
Wypuściłam całe, przesycone dwutlenkiem węgla powietrze z płuc, na znak oburzenia i teatralnie
uniosłam brwi, na znak niezgody. 'Wszystkie kolory, jakie
rejestrują nasze źrenice są, do cholery kolorami ziemi!' Zawsze
reagowałam agresywnie na ten, pospolity skrót myślowy. Do dziś
nie rozumiem dlaczego. Istna płachta na mojego byka. Podobnie, jak
stwierdzenie, że życie zaczyna się po czterdziestce.
Drogie czterdziechy, jeśli któraś mnie słyszy chętnie spokojnie wykrzyczę, co jest nie tiktak ze społecznym przydziałem czasowym. Słyszymy w kółko, że życie zaczyna się po czterdziestce, a między wierszami coś wrednego szemrze 'już po was'. Wyobraźcie sobie, że stoicie o świcie w waszych, najlepszych ciuchach na Pont des Arts. Z dłońmi zaciśniętymi na wymiętolonym pliku papierów od adwokata, dotyczących podziału majątkowego i wezwaniem do sądu na przyszłą środę. Zerkacie na zegarek. Mijają was zakochane na śmierć w ciągu ostatniej nocy pary i całują się namiętnie na dzień dobry, strzelając sobie emofocie z lewej ręki. A wy, bezmyślnie wgapione w cyferblat waszego Louis Vuitton Tambour Bijou Secret Pierres Dures myślicie głośno, a co gorsza słyszycie własne myśli: 'życie zaczyna się po czterdziestce'. I popełniacie wielki plouf nie zdając sobie sprawy z topografii miejsca waszego, patetycznego Auto-da-fé przez Ciecz. Nigdy już nie dowiecie się, po której stronie jest Rive Gauche, gdzie leży Rive Droite i czy chodzi o waszą lewą, czy jego lewą. Im częściej słyszymy absurdalne stwierdzenia, tym łatwiej bierzemy je za truizmy. Truizmy są przydatne dla zachowania równowagi psychicznej w patoligii codzienności. Absorbujemy je w dawkach dziennych, jak suplementy diety i tym samym uzupełniamy braki banałów w organizmie. Życie nie zaczyna się i nie kończy po czterdziestce. Kobieta dopóty nie posiada na tyłku metki z napisem do kiedy jest konsumowalna, dopóki sama, skruszona, niczym przepiórka, nie uwierzy w dogmat daty ważności. Niczego nie musimy sobie udowadniać za cenę skoku w Sekwanę. Paryż jest taki piękny na wiosnę. Poza tym Tambour jest owszem numerowany, ale nie wodoodporny. Byłaby to wielka szkoda dla ludzkości nonsensownie zatopić takie cudeńko. A Rive Gauche jest po przeciwległej stronie Rive Droite, mes choux. Kolory ziemi, fale durnaju i moje rozgrzane styki.
Drogie czterdziechy, jeśli któraś mnie słyszy chętnie spokojnie wykrzyczę, co jest nie tiktak ze społecznym przydziałem czasowym. Słyszymy w kółko, że życie zaczyna się po czterdziestce, a między wierszami coś wrednego szemrze 'już po was'. Wyobraźcie sobie, że stoicie o świcie w waszych, najlepszych ciuchach na Pont des Arts. Z dłońmi zaciśniętymi na wymiętolonym pliku papierów od adwokata, dotyczących podziału majątkowego i wezwaniem do sądu na przyszłą środę. Zerkacie na zegarek. Mijają was zakochane na śmierć w ciągu ostatniej nocy pary i całują się namiętnie na dzień dobry, strzelając sobie emofocie z lewej ręki. A wy, bezmyślnie wgapione w cyferblat waszego Louis Vuitton Tambour Bijou Secret Pierres Dures myślicie głośno, a co gorsza słyszycie własne myśli: 'życie zaczyna się po czterdziestce'. I popełniacie wielki plouf nie zdając sobie sprawy z topografii miejsca waszego, patetycznego Auto-da-fé przez Ciecz. Nigdy już nie dowiecie się, po której stronie jest Rive Gauche, gdzie leży Rive Droite i czy chodzi o waszą lewą, czy jego lewą. Im częściej słyszymy absurdalne stwierdzenia, tym łatwiej bierzemy je za truizmy. Truizmy są przydatne dla zachowania równowagi psychicznej w patoligii codzienności. Absorbujemy je w dawkach dziennych, jak suplementy diety i tym samym uzupełniamy braki banałów w organizmie. Życie nie zaczyna się i nie kończy po czterdziestce. Kobieta dopóty nie posiada na tyłku metki z napisem do kiedy jest konsumowalna, dopóki sama, skruszona, niczym przepiórka, nie uwierzy w dogmat daty ważności. Niczego nie musimy sobie udowadniać za cenę skoku w Sekwanę. Paryż jest taki piękny na wiosnę. Poza tym Tambour jest owszem numerowany, ale nie wodoodporny. Byłaby to wielka szkoda dla ludzkości nonsensownie zatopić takie cudeńko. A Rive Gauche jest po przeciwległej stronie Rive Droite, mes choux. Kolory ziemi, fale durnaju i moje rozgrzane styki.
Przecież
wiem, że styliście chodziło o kolory pochodzące z rudy metali.
Rudy leżą w ziemi. Zatem kolory pogrzebane w glebie i skale
macierzystej są w sensie mineralnym kolorami ziemi. 'No, to
powinno się mówić, że w tym sezonie nosimy wyłącznie kolory z
gleby!' Odpyskowałam artykułowi
w magazynie o 'Kosmopolicie',
'Onej' lub
'Burdzie'. Wszystkie należące
do mojej matki.
Nie
czytam prasy dla kobiet. Nadal, pomimo upływającego czasu i
ukończonych dawno studiów, nie potrafię poskładać liter dla dam
w słowa i ich synonimy. Bojkot tego typu prasy trwa we mnie.
Wyjątkiem jest frenetyczne kartkowanie w marcu wymiętych numerów z
grudnia w poczekalni dentystycznej lub u ginekologa. Z prasowych,
ekskluzywnych bebechów, zawsze któraś chora kobieta zdąży
przede mną wyrwać pachnące Diorem karteluszki. Niejedna pociera
nimi o skórę nadgarstka i wdycha upojny zapach perfum, zanim
usłyszy ' ...jedynka górna, trójka na dole... oj,
jeszcze dwie piątki! .. aha... upławy, świąd... Jest grzybek ,
niestety. To, co? Rwiemy? Zawsze można uśmiechać się z
zamkniętymi ustami.'
Nie
czytałam o robiących show-raban gwiazdach w połyskliwych kieckach
Paco. Nie oglądałam przedstawienia próżności. Dziś nie wiem,
kim jest Pani Siwiec.
Moje
niespełna otwarte trzecie oko wpatrywało się wówczas, czyli gdy
mój wiek można było jeszcze zapisać za pomocą jedynki i dowolnej
cyfry od siedem do osiem, wyłącznie w kłamliwy błękit nieba,
zasnuwało łzami na widok zachodzącego słońca, a ja powtarzałam
mantrę 'some are born to sweet delight, some are born to
endless night' albo 'some
girls are bigger than others, some girls mothers are bigger than
other girls mothers' i pod pretekstem, że przede mną całe życie, zapadałam
w letarg młodości, mimo że wolałabym wzbić się nad klepisko dni i nocy i polewitować dla samej frajdy lewitowania w tak młodym
wieku. Tego dnia miałam lat siedemnaście z okładem i górę
starych ciuchów po facecie.
Czy
widział ktoś z Was prawdziwe bojówki kanadyjskie? Byłam
szczęśliwą właścicielką całej sterty w kolorze prawie
pistacjowym. Minimalistycznie prosty krój. Wojskowe gacie z drelichu o
szerokich, przykrótkich nogawkach.
Przymierzyłam
jedne z wielu i parsknęłam śmiechem na swój widok w lustrze.
Czego się nie robi z miłości? Nie, tego nie zrobię. 'Zrób
z nimi , co chcesz. To tylko stare ubrania. Wiesz, co myślę o
ubieraniu...' Pomyślałam o
rozbieraniu i poczułam gorącą falę wzbierającą w moich piersiach.
Z nim,
tak. Po wielokrotność tak! Czułam kosmiczne wibracje
w całym ciele, gdy słyszałam: 'Znowu, nie masz piwa.'
Byłam zakochana do utraty dziewictwa, gdy pytał: 'Co
sądzisz o haiku Kerouaca?'
Byłam, gdy odpowiadałam: ' Ten o smaku deszczu jest
niezły.'
Z
kuchennej szuflady wyjęłam ciężkie, krawieckie nożyczki,
należące wcześniej do mojej babci. Stare narzędzia zamykają pod
patyną fascynującą tajemnicę. Radełko na drewnianej rączce,
mosiężne odważniki, strug do drewna, królowa-wyżymaczka siedząca
na Frani, jak na tronie, posiadały według mnie bardzo pozytywne Qi
i wymagały łaski częstego głaskania. Nie wiem, kto na kogo
wpływał lepiej podczas ceremonii ważenia w dłoni, muskania po
korbce, oglądania z zachwytem pod światło. W każdym razie, ja
czułam się w pełni zrelaksowana. 'Witaj w rzemieślniczym
Spa. Oferujemy relaksację za pomocą rozgrzanego mydła
krawieckiego, masaż młotkiem amerykańskim i inhalacje oparów
elektrolitu antycznego akumulatora z Renówki Dauphine vintage.'
W
przyborniku znalazłam również kilka szpilek i igłę z nitką,
delikatną niczym katgut.
Po
czym poznać, że film o chirurgach będzie dobry? Oczywiście, po
pierwszym ciachnięciu przez naskórek, skórę właściwą i
otłuszczona tkankę podskórną podbrzusza pacjenta. Jeśli się
jest zawziętym kinomanem, to się po prostu wie, że ilość
hemoglobiny na kompresach i perełek potu na czole pełni jedynie
funkcję asparagusa w bukiecie imieninowym sympatycznej Pani Krysi z
księgowości. Dzięki świetnie napisanym dialogom pozasłownej
komunikacji bohaterów pierwszego odcinka od razu można się
zorientować:
a)
kto z kim śpi.
Ich wzrok się
krzyżuje. Oczy takie. Cut. Oczy owakie. Cut. 'Siostro skalpel. Do
diabła szybciej!'
b)
kto pije.
Oczy takie podkrążone.
Cut. 'Siostro, kawy. Do diabła szybciej!'
c)
kto nie uprawia miłości na oddziale i nie pije, a chodzi i bije.
'Do diabła!'
Cut!
Z
trzech par bojówek powstała moja pierwsza, jedyna, niewiele noszona
KSB- kanadyjska spódnica bojowa. Wąska, typu pencil,
tuż przed kostkę. Nie dałoby się w niej zrobić kroku, a co
dopiero zabrać nóg za pas w razie potrzeby odwrotu (odwrót jest najlepszą formą ataku), gdyby
nie odjazdowe, plisowane godety, wszyte w szwy boczne na wysokości
kolan i zwieńczone patką z kanadyjskim guziczkiem. Byłam dumna z
mojego dzieła. Było moje i zarazem nadal jego. Udany,
transseksualny desant na tyłach frontu. Założyłam ją tylko raz.
Nigdy
nie przykładałam większej wagi do ciuchów, no chyba, że sama je
stworzyłam. Wtedy byłam na ogół dumna. Na próżno szukałam w
sobie bolesnej pustki, którą wypełnić może tylko nowa kiecka,
para butów, biżuteria i flakonik perfum. Nie przypuszam, żebym
kiedykolwiek nosiła pod jednoosobowym namiotem wapienno-białkowym,
autentyczną, markową pustkę. Jeśli jednak we mnie tkwiła, to
musiała być jedynie śladową ociupiną egocentryzmu. Naparstkiem
goryczy w dziewczynce, która przenigdy się nie nudziła i
potrafiła mieć niezły ubaw z parą nożyczek i kuponem perkalu w
różyczki.
Na
ogół, ubierałam się bardzo, bardzo funkcjonalnie. Zwłaszcza od
incydentu z łapą Niewidzialnego Człowieka. Wślizgnęła się w
niezauważalnie pod moją bojową spódnicę, gdy wsiadałam do
tramwaju numer siedem. Co wtedy robił kontrwywiad do cholery? Pił
whisky bez lodu z podwójnym agentem?
Godzina
szczytu. Zmasowany tabun pasażerów parł na otwierające się ze
zgrzytem drzwi tramwaju. 'Ludzie, najpierw dajcie ludziom
wysiąść!' Stałam na jednej nodze, uwieszona uchwytu przy
drzwiach, nie mogąc ani wejść do środka, ani wycofać się z
beznadziejnego przyczółka. Zawisłam w międzyczasie i
międzymiejscu. Byłam wściekła na siebie. Po co się uparłam,
żeby łapać ten tramwaj? Przecież i tak nie miałam na bilet. '
Brawo, teraz wiszę, jak kukła i wdycham perfumę socjalszczytu!'.
Warknęłam z gniewem, nie otwierając ust. W tym właśnie momencie
poczułam smyranie.
Od
dzieciństwa posiadałam psy i koty, które często ocierały się o
moje nogi. Pamiętam pewien grudniowy wieczór w Zakopanem. Miałam
wówczas siedem lat, biały kożuszek z baranka, czapkę z królika
i rękawiczki bez palców z wełny, ciężkiej i skrzypiącej od
rzucania kulkami śniegowymi w chmarę psów góralskich, maści
przeróżnej. Wataha wpierw przyjaźnie rozbawiona, obskakiwała mnie
merdając ogonami. 'Dobre pieski...' W pewnym momencie,
psiaki zaczęły się nawzajem nakręcać. Niekontrolowana
euforia przybierała na sile. Swego rodzaju sprzężenie zwrotne w
zabawie, dobrze znane rodzicom i klamkom, w które tłuką
opętane i spocone dzieci. Zjawisko psiej 'świńskiej godziny'
narastało niebezpiecznie. Mały pinczerowaty, dygoczący od
dłuższego czasu z zimna uchwycił się nogi owczarka
podhalańskiego. Z pewnością, by się grzać. Na pinczera wskoczyło
coś wilczuropodobnego, tyle że na przykrótkich łapkach
wypożyczonych na użytek wieczysty od jamnika. Za nim jeszcze
jeden, którego kundloty nie byłam w stanie określić, gdyż kopulujący
z moją czapką z królika owczarek podhalański zasłaniał
delikwenta. Ostatnie, co pamiętam to głupkowaty uśmiech na
parujących faflach owczarka i śnieg między moimi zębami, gdy
wgryzałam się w zaspę, a on kończył wyprawiać mój kożuszek z
baranka.
Łapa
Niewidzialnego Człowieka pięła się, jak wąż ku moim majtkom.
Instynkt obronny zanikł. Rozpuścił się w roztworze zaskoczenia, z
domieszką paniki. Zimna ręka pięciopalczyła w moim kroku, a ja
skamieniałam, uwieszona nadziei, że jeśli się nie ruszam to
znaczy, że nie jestem. To znaczy, że mnie tu nie ma i ten cholerny
tramwaj jeszcze nie przyjechał.
Dzwonek.
Jeszcze raz dzwonek. Drzwi harmonijkowe zamknęły się wyciskając
pasażerów do środka, jeden po drugim, jak wągry. Nareszcie
znalazłam się wśród wyciśniętych wągrów. Wagon szarpnął.
Ręka zniknęła w tłumie. Przez kolejne przystanki nie odwróciłam
się ani razu. Nie pogadałam do siebie. Nie sprawdziłam, która to
już godzina. Wysiadłam na pętli i szybkim krokiem dotarłam do
domu. Moja kanadyjska spódnica bojowa przebąkiwała coś o konwencjach genewskich, prawach
jeńców wojennych i czymś tam jeszcze, gdy w milczeniu cięłam
ją na kawałki starymi nożyczkami, przed wyrzuceniem jej do kosza.
The stars in the sky
In vain
The tragedy of Hamlet
In vain
The key in the lock
In vain
The sleeping mother
In vain
The lamp in the corner
In vain
The lamp in the corner unlit
In vain
Abraham Lincoln
In vain
The Aztec empire
In vain
The writing hand
In vain
The tragedy of Hamlet
In vain
The key in the lock
In vain
The sleeping mother
In vain
The lamp in the corner
In vain
The lamp in the corner unlit
In vain
Abraham Lincoln
In vain
The Aztec empire
In vain
The writing hand
In vain
(...)
Lisek koło drogi, albo szafka wujka Tomka
Dziś znalazłam zdechłego liska niedaleko drogi.
Leżał na gliniastym brzegu ścieku, dumnie oznaczonego na planie wsi, jako nurt wodny.
Leżał na gliniastym brzegu ścieku, dumnie oznaczonego na planie wsi, jako nurt wodny.
Był to płytki rów z broczącą, mętną strugą o zapachu i aspekcie szambowego piżma. Kilka lat wstecz był to prawdziwy strumień. Wił się niemrawo
wzdłuż starej grobli otaczającej wysychający staw. Dziś nie ma
już stawu, ani strumienia. Jest zdechły lisek.
Porzucona zabawka.
Futro jeszcze jedwabiste na grzbiecie. Ogon
puszysty. Robactwo wyżarło mu oczy. Może tak lepiej. Nie ma czym
płakać po stawie i strumieniu.
Strzeliłam mu kilka
fotek i wróciłam do domu, zanim rozpętała się pierwsza, wiosenna
burza. Zaparzyłam kubek herbaty i zasiadłam przed kompem, dokładnie
w momencie, gdy ciekawskie krople deszczu zaczęły dudnić o szyby
okien natrętnym 'Jest tam kto?'
Ostatnio w Necie czytam z
regularnością fastrygi przemyślenia znanego stylisty. Ciężki ma
zawód. Krucha jego profesja. Jak szkło z ołowiem. Stukniesz raz,
a rozsypie się w pył. Kryształowe okruchy do złudzenia imitują
diamenty.
Podobno, jak donosi
stylowy felietonista, nie ma już prawdziwych koneserów, znawców,
pasjonatów. Nie ma diamentów.
Nie zrozumiałam, co się
z nimi dokładnie stało. Czy wymarli? Czy tylko wyjechali i nie mają
na bilet powrotny? A może padła na nich klątwa i przestali się
rozmnażać? Ich miejsce zajęły pindo-kanarki lajfstajlowe. Inaczej
nazywane sikorkami blogatkami. Krócej- blogatkami.
Współczesna, krzepka
formacja outfitowa. Fruwają po wirtualu i ulicach modnych. Potrafią
przelewać wielokrotnie z pustego w próżne, pisać posty wprost
postronne oraz stawać naprzeciw lustra z verysmartfonem w dłoni i
robić zeza, naraz rozbieżnego i zbieżnego. Potrafią również
wyglądać identycznie. Mają duże łebki i mikro stópki, a to za
sprawą krócizmu obiektywu w verysmartfonie. Pokaż mi twoją
komórę, a powiem Ci jak wyszłaś. Fotografia była kiedyś
rzemiosłem, potem sztuką użytkową, potem sztuką, a teraz jest
kitem uszczelniającym wirtualny ul. Fotoglut do zamykania porów
mózgowych. Fotobździna egocentryczna. Fotopierze. Miękkie, jak
puchowy jasiek u babuni.
Kiedy blogatki robią
sobie fotki naprzemiennie, często wyrywa się z dziubka: 'O, jejciu,
a gdzie jest czubek mojej głowy?' Blogatki nie mogą sobie pozwolić
na abstrahowanie od czubka głowy!
Funkcjonują wyłącznie,
jako całość. Identyfikują się naraz i teraz z kiecką z Haemu,
naszyjnikiem jejciu, jaki śliczny, składanym taśmowo w
chińskich fabrykach, żakietem z Zary i parą butów z outletu
Campbella. Od ćwieków na piętach i kołkowatych obcasach czarnych
butków na każdej ze stóp smukłostonogi modna ulica dostaje
wypieków.
…Because
you are Jeffrey Campbell.
Jeśli blogatki przycupną
na chwilę na naszym ramieniu, nie goszczą zbyt długo. Zazwyczaj
dzwoni verysmartfon. Wymigują się szybkim
'wuwuwukropkafaszoninczejnsblogspotkropkakom', jakby właśnie
wypadło im kłopotliwe guano spod ogonka albo trafiła się
wyjątkowa okazja na zniżkę na mikro-abrazję laserunkową w
obleganym Estetikcenter. Tak czy inaczej, już muszą lecieć na
kolejny f.w.
Zanim wysechł staw,
każdej wiosny slalomowało się pomiędzy żabami. Wybranie
odpowiedniej trajektorii między płazami było mniej więcej tak
samo trudne, jak odnalezienie drugiego dna między wierszami
świeżego, jak jaja posta 'Spódniczka na gumie. yay or nay?'.
'Jejciu, ale ciaciusiana. Gdzie mogę kupić?' Bezkształtne
worki w kwiecistą łączkę, ściągnięte gumką były hitem
ubranek dziewczęcych już w latach osiemdziesiątych. Ba!
Siedemdziesiątych. Ba! Trzy po trzy para piętnaście dziesiątych!
Gumka w tunelu była
zawiązana na supeł, który wbijał się albo w kręgosłup Marysi,
albo w pępek Kasi. Ja miałam zupełnie inaczej na imię i dwa
supełki na gumie, z powodu częstego chudnięcia w oczach. Wirowały
ruchem oscylującym wokół mojej cherlawej, chłopięcej kibici,
pozostawiając sinobolesne plamki na dziecięcej skórze. Czułam
się, jak grulewna, kot w worku, balon w kwiatki, zestaw surówek.
Bynajmniej nie uroczo. Być może z tego właśnie powodu przez
dekady nie posiadałam spódnicy w żadnej postaci, poza dzwonowatymi
jeansami i obszernym, wyświechtanym (pardon, teraz mówi się
oversized i distessed) swetrem. Jaka fiksacja, taki outfit.
Żaby-włóczykije były
zjawiskowe. Okazy niezłomnej woli przejścia na drugą stronę.
Dotarcia tam, skąd być może właśnie powracały po raz kolejny.
Transcendentalne płazy o błyszczących, wyłupiastych oczach.
Wypinały dumnie butelkowo-zieloną pierś w ciapki khaki. Posiadały
dwie pary łapek o świetnie wyregulowanej synchronizacji i
dyferencjale. Z napędem na tylną oś.
Żaby wykluwały się
naraz, w przeciągu jednej nocy i na podobieństwo czerwonych krabów
na Christmas Island, bez zwłoki wyruszały zwartym szykiem na podbój
nowego świata, leżącego po drugiej stronie szosy.
Żaby przemieszczały się
w podskokach zawsze ze wschodu na zachód, gdyż szosa biegła i
nadal biegnie z południa na północ. Dokładnie, jak orientacja
większości dolin pirenejskich i zupełnie odwrotnie, niż bieg
trasy WZ.
Dlaczego chałupy pod
północną ścianą doliny N-S były intrygująco tanie, okazywało
się późną jesienią, klekotało zębami w zimie i kończyło się
sprzedażą odpicowanej w czystym stylu castoramskim, chałupy na
wiosnę kolejnemu paryżaninowi. 'To wyjątkowa okazja. Magiczne
miejsce. Cisza. Spokój. I Andora niedaleko.'
Słyszałam osobiście o
parze nauczycieli z regionu paryskiego, którzy nigdy nie byli w
Andorze. Mąż i żona w wieku średnim, o ciałach szmacianych
kukieł i żeliwnym chodzie.
Wyglądali podobno, jak
para bliźniaków i unosił się wokół nich zapach kredy. Kiedy
odchodzi święty lub święta, unosi się wokół katafalku
zwieńczonego martwy ciałem świętego lub świętej zapach fiołków
lub róż. Bien évidemment! Jaki
zapach ma martwy nauczyciel? Pudrowy? Old-spiceowy z domieszką
papieru i wkładu do długopisu?
Zawsze intrygowało mnie
również, czy ich pocałunki robiły klasyczny c-m-o-k, czy raczej
p-i-s-k mokrej kredy na tablicy?
Często nastawiałam ucha
przechodząc w środku dnia pod lekko uchylonymi okiennicami ich
sypialni. Niestety, nigdy nie dochodziły ze środka żadne dźwięki,
poza skrzypieniem starej więźby, hałaśliwie wyżeranej przez
larwy capricorne, podszywające się pod cykady, zwane po
angielsku old-house borer, a po naszemu jakże dźwięcznie,
spuszczel domowy.
Monotonny gwizd
powietrza unoszącego się w szybie kominowym tradycyjnego otwartego
paleniska. Podobne do odgłosu wydawanego przez didgeridoo, szemranie
obsypującej się sadzy. I to by było na tyle. Może, ich kredowe
całusy zaschły w formie niezrozumiałych bazgrołów na tablicy
obopólnego pożądania, a oni nie mieli przy sobie ani kawałka
kredy, ani wilgotnej gąbki.
Za każdym razem, przy
wyjmowaniu w mroku kluczy do spokojnej przystani o dźwięcznej
nazwie 'Nostre Oustal' z aseksualnej torebki żonie
bliźniaczej wysypywał się napoczęty blister prozaku, trzy
długopisy i papierki po batonach z otrąb i śliwki suszonej z Agen,
gwarantowane 100% bez GMO. Podekscytowane przedmioty, klaszcząc w
dłonie i udeptując rytmicznie słomiankę, trajkotały: 'O! Już
jesteśmy na miejscu tatomamo! Pojedziemy jutro nad potok albo
zatankować do Andory? Plizzzz... plizzzz...'. Bliżniaki
nie miały dzieci. Miały za to nieodpartą potrzebę zapadnięcia w
sen, głęboki, jak Rów Mariański i długi, jak weekend.
Para zjawiała się w
piątek w nocy i kimała bez przerwy do niedzieli wieczorem. Nikt ich
we wsi tak naprawdę nie widział, poza starym Jeanjeanem, który
dokładnie w godzinach ich nocnych przyjazdów i odjazdów zakładał
lub zwalniał wnyki, kłusując na skraju lasu. Fakt ten zresztą nie
był do końca wiarygodny, gdyż Jeanjean rozpowiadał we wsi różne
bajki.
Na przykład, że widział
kiedyś Karla Lagerfelda pływającego w kanarkowo-żółtej,
odblaskowej kamizelce, a poza tym kompletnie nago w górskim
jeziorze.
'Helikopter wylądował
i ten pedał dał nurka w Fistaszkowym, jak babcię kocham. Była tam
też taka chuda blondynka... ta co, no wiecie co..'
Tym razem również nikt
mu nie uwierzył. Każdy machnął przed swoim nosem własną ręką,
jakby chciał uwolnić się jednocześnie od tej samej, natrętnej
muchy, a Michel, właściciel wiejskiego baru 'Pod niedźwiedzicą',
który stali klienci nazywali 'Pod niedziewicą', dolewając chłodny
Muscadet do grubościennej, zawsze pustej szklanki Jeanjeana mruknął
pod nosem: 'Bein, tiens, bein tiens donc'. Anegdota kiwała
się na krótkich nóżkach domniemanego kłamstewka, choćby z
powodu trafności zwyczajowego toponimu. Fistaszkowy Staw nie bez
powodu nazywany był Fistaszkowym, chociaż w rzeczywistości nosił
nazwę Pustego Stawu. Na świst, z jakim Jeanjean cedził przez
diastemę odziedziczoną po babce po kądzieli nazwę Fistaszkowego,
doborową klientelę baru przeszły ciarki. Synchronicznie unieśli
szklanki do ust, wypili je do dna i równocześnie rąbnęli pustymi
o upszczone blaty sosnowych stołów w stylu alpejskim.
Stylista z zadartą do
góry głową wpatruje się w bezdenne niebo szafy i drapie się po
brodzie, bo trzeba wam wiedzieć, że to wszystko, czyli dygresje,
dywagacje i legendy, dzieje się w szafie i naprawdę.
Szafa jest obszerna. Ma
półki główne i podporządkowane. Zaciszne zakamarki,w których
chciałoby się spędzić góralskie wakacje i mediatyczne spoty, w
których chciałoby się przeżyć swoje fifteen minutes.
Na górnych półkach
jest pięknie. Na dolnych jest niezły zasięg wi-fi i kilka podrób
markowych szmat, wyprodukowanych w egzotycznych krajach Orientu. Udana
podróba nie jest zła. To mogłaby powiedzieć Coco. Jako jedna z
niewielu osobowości w dziedzinie szafy uważała, że podróby jej
kreacji są świadectwem jej geniuszu. Dziś w szafie granice między
inspiracją, interpretacją, cytatem, podróbą, a okropnie
postarzającą garsonką z lamówką, zatarły się kompletnie.
Twórcy szmat drżą, jak wieszaki trącone ręką mediatycznej
blogatki o wypielęgnowanych, jedwabistych piórkach i wyjątkowo
symetrycznym zezie. Kupi? Nie kupi? Kupi, bo już kupiła podobne!
Uf!
Przez uchylone drzwi
szafy widać Coś. Stylista przykłada oko do szpary.
Niemrawy promyk słońca
głaszcze rogówkę wpatrzonego w szparę, oka stylisty. Czarna
źrenica kurczy się, jak wszechświat i nagle stylista widzi to
jasno. Poza szafą jest Coś.
Czy blogatki wiedzą o
istnieniu Czegoś? Czy wierzą w życie pozaszafne? Stylista nie od
dziś dusi się w szafie. Intuicyjnie wie, że tlen jest niezbędny
do życia. Wie również, że tlen wypala nas od środka. Objętość
naszych płuc jest jedyną, obiektywną miarą mijającego czasu-
myśli głośno stylista.
Blogatki wymieniają nieme spojrzenia. Znowu nie złapały aluzji.
Asekurancko wymachują kolorowymi skrzydełkami, by usiąść na
wyższej półce. Tak, na wszelki wypadek.
W
międzyczasie stylista wykonuje mały duży krok w Coś.
Umiejętnie przenicowuje swe elastyczne ciało na drugą stronę.
Czyżby robił to niepierwszy raz? Czyżby posiadał podwójne w tę
i wew tę życie? Czyżby szafa blogatek stała w innej,
obszerniejszej szafie? Nad nią jeszcze wyższa szafa?
Stylista widzi szosę. Po
obu jej stronach roztacza się zazieleniona, wiosenna łąka. Suche
badyle zeszłorocznego barszczu złamane w krzyżu, chylą się ku
ziemi. Soczysta trawa ciągnie ku światłu. Podbiał rozkwita
dyskretnie. Lucerna nabiera azotu w trzewia. Wierzby się kocą.
Niedaleko szosy leży
wyschnięty staw, martwy potok i padnięty lis. Szosą idzie Karl,
Jeanjean i chuda blondynka. Nie mają czubków głów i dzwonią
wnykami.
'Cesarz jest nagi!
Cesarz jest nagi!' krzyczy stylista.
Niestety nie ma wokół
ani jednej żaby, żeby wybałuszyć ślepia ze zdziwienia.
Shake your tail feather
Kto z nas potrafiłby
trafnie oszacować długość pióropusza na głowie supermodelki
Karlie Kloss, lat dwadzieścia, prezentującej się bardzo
korzystnie w beżowym bikini z turkusowymi dodatkami, na
zeszłorocznym pokazie Victoria's Secret?
Replika pióropusza,
noszonego zazwyczaj przez wodzów plemion zamieszkujących Wielkie
Prerie, majtała się dystyngowanie po wybiegu za piękną modelką w
negliżu.
Karlie ma jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, obwód biustu osiemdziesiąt sześć centymetrów, obwód talii pięćdziesiąt dziewięć, a w biodrach osiemdziesiąt sześć w najszerszym miejscu. Plus pięciocalowe szpilki. Zatem, Karlie ciągnęła za sobą ponad dwa metry orlich piór, koralików z kolców jeżozwierza, plątaninę rzemyczków i rzemieni oraz pięćset lat historii oporu autochtonów wobec najeźdźcy o zmiennym obliczu i wciąż udoskonalanym arsenale, nie tylko atrap i straszaków. Dobry gun, to dobry gun, nawet jeśli niektórzy mają wrodzony talent do ładowania, celowania i palenia.
Karlie ma jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, obwód biustu osiemdziesiąt sześć centymetrów, obwód talii pięćdziesiąt dziewięć, a w biodrach osiemdziesiąt sześć w najszerszym miejscu. Plus pięciocalowe szpilki. Zatem, Karlie ciągnęła za sobą ponad dwa metry orlich piór, koralików z kolców jeżozwierza, plątaninę rzemyczków i rzemieni oraz pięćset lat historii oporu autochtonów wobec najeźdźcy o zmiennym obliczu i wciąż udoskonalanym arsenale, nie tylko atrap i straszaków. Dobry gun, to dobry gun, nawet jeśli niektórzy mają wrodzony talent do ładowania, celowania i palenia.
Protest potomków, w tym
mieszańców, rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, odbił
się echem o pierwsze strony gazet, spowodował zwarcia na łączach
telewizji świata i zakończył się przeprosinami zawiadowców
stacji Majtki Koronkowe Główne i obietnicą, że 'to się wytnie'.
Rzeczywiście, sexy pow-wow Karlie nie był emitowany w oficjalnym
przeglądzie roku 2012 Victoria's Secret. Faux-pas, faux-pas i
patataj.
Wszyscy wiemy, kim był
Crazy Horse. Nikt z nas nie wie, jak wyglądał. Nigdy nie zgodził
się na pstryknięcie mu fotki profilowej, nawet najładniejszym
telefonem. Nikt nie wie, pod jaki adres wysłać wieniec nagrobny z
taftową szarfą drukowaną w motyw stars&stripes i mottem 'dobry
indianin, to martwy indianin'. Crazy Horse zmarł tragicznie w młodym
wieku w wypadku nadziania się na bagnet (a może był to zamach??).
W ciągu kolejnych dni nie zmartwychwstał. Jego ciało zostało
wydane za pokwitowaniem rodzicom, którzy załadowali je na
tradycyjny wóz bez kół i odjechali pod osłoną wrześniowej nocy
z Fort Robinson. Dziś nikt, poza samotnym chojaczkiem Picea
glauca i sową siedzącą na suchej gałęzi, nie zna miejsca
jego pochówku.
Niewielu z nas obchodziła
wizyta pewnego Amerindianina w Paryżu.
'I got rhythm
I got music
I got my girl
Who could ask for anything more?
Who could ask for anything more?
Hey, hey, hey, heyo,
heyo, heyo, heyo, hey, heyo
Who could ask for
anything more?
Le dance américaine.'
Le dance américaine.'
Wódz,
Alfred Red Cloud poświęcił swój weekend.
Zamiast
od świtu zaczaić się z flintą i posokowcem bawarskim, na kaczki
na skraju zagajnika otaczającego White Clay Lake, rankiem 16
października 2004 roku wylądował na paryskim lotnisku CDG. Złapał
gablotę za około sto euro i popędził pod dwunastkę na Avenue
George V. 'Żorż We', jak
śpiewał Jacques. Ściskając w dłoni, jak śpiewała Maryla, list
od Harvey'a White Woman, członka rodziny Crazy Horse'a czuł się
niewyraźnie. Burczało mu w brzuchu, a kiszki skręcały się,
tworząc bolesne helisy. Wódz złapał gapia na kark kierowcy
taksówki, by odwrócić swoją uwagę od podbrzusza. Po kształcie
średnio-szatynowej, męskiej, podgolonej głowy z lekko odstającymi
uszami i mocna szczęką (której Wódz oczywiście nie mógł
widzieć, siedząc z tyłu) Alfred ze nonszalancją konesera odgadł
pochodzenie Yves'a. 'Lille.'
Na jego twarzy namalowało się radosnymi barwami, samozadowolenie.
Portret wytrawnego enologa
odgadującego z łatwością cepage, cru
i znak zodiaku właściciela winnicy i to wszystko wyłącznie po
kształcie kieliszka. Wódz poczuł dumę, że jest jednym z
niewielu, którzy po prostu wiedzą te rzeczy!
'A jeśli, jednak
Dunkerque?' Zrobiło mu się
niedobrze. Na jego pobladłej twarzy namalował się złamanymi
barwami grymas. 'I feel a bit barbouillé'.
Szepnął do dwujęzycznej, jednoblondgłowej asystentki
wieloczynnościowej siedzącej tuż obok. Autentyczny pióropusz
Lakota Oglagla wciąż drzemał na jej udach, kołysany mruczandem
Toyoty Prius, gdy spocona, jak kościelna mysz i odbezpieczona przez
asystentkę, puszka Coke wylądowała bez słowa w dłoni Wodza
Alfreda.
Po
obu stronach taksówki, Paryż Intra Muros przemykał się chyłkiem
i prawie niedostrzegalnie, jak dobry indiański zwiadowca. Ale Wódz
go zauważył. Gdy taksówka mijała dworzec Saint Lazare, Wódz
Alfred Red Cloud beknął siarczyście karmelem i cynamonem, z
domieszką sody oczyszczonej. 'Let'er buck...'. Asystentka
uśmiechnęła się ze zrozumieniem, chociaż idiom ten nie jest
przetłumaczalny nawet na język francuski.
Około
czteroletnie Renault Kangoo w kolorze białym, z nadżartymi przez
rdzę progami drzwi i umorusaną przez owczarka irlandzkiego
tapicerką ledwo wyhamowało, gdy jadąca przed nim taksówka
zatrzymała się dokładnie w południe i niespodziewanie przed
znanym, nocnym klubem. Kierowca Kangoo, okazał się być kobietą.
Napiął w ułamku sekundy stetanizowane mięśnie rąk. Dłonie
jeszcze mocniej zacisnęły się na kierownicy. Kierowca rąbnął w
klakson damską pięścią, ciężką jak ołów. Z całej również
siły wybałuszył oczy.
'Ach, te baby za
kierownicą!' mruknął pod
nosem taksiarz Yves Wrobel z Nancy. Zerknął w lusterko wsteczne, by
upewnić się czy dobrze go widać i podniósł obie ręce w
charakterystycznym geście oranki drogowej va te faire.
Kierowca Kangoo dokładnie
widziała i może dać się pokroić, że widziała dokładnie,
gramolącego się z trudem z taksówki ogromnego ptaka w towarzystwie
drobnej blondynki w garsonce. Uniknęliśmy o włos wypadku! Tak o
nie łatwo w okolicy. Most Alma pokiwał głową, wzruszając z
rezygnacji balustradami 'Ludzie powariowali. Bezpierza
jazda, to tylko wspomnienie'.
I
znowu pióra.
'Imię Crazy Horse'a
jest nietykalne. Nie żądamy zamknięcia klubu, tylko zmiany jego
nieadekwatnej nazwy. Poza tym, według naszej tradycji kobiety są
święte. Dzięki kobietom trwamy. Mamy do nich duży szacunek.'
Rzeczywiście, w zacofanej
tradycji mieszkańców Prerii, jeśli mąż żony, pomimo pięknej
imprezy zaślubin i udanego miesiąca miodowego, koniec końców
okazywał się być nadętym, ignoranckim indorem, squaw w każdym
momencie bez ostrzeżenia i alimentów, mogła wystawić go na
słomiankę przed tipi. 'A teraz won, hanta yo
robaczku!' I robaczek wracał tam, skąd się przypałętał.
Dyrektor
Pan zaprosił Pana Wodza na jednego. Do baru. Kamerzyści zdjęli
ciężkie bazooki z ramion i poszli na papierosa. Nie wiem, co
panowie pili i czy wznieśli toast na cześć obopólnych ustępstw.
Tak, czy inaczej Wódz Alfred postraszył gospodarza precedensem
Hornell Brewing, którego 'The Original Crazy Horse Malt
Liquor' stał się dzięki
niepijącym prawnikom plemiennym, jednym z najdroższych drinków
nowego świata (sto pięćdziesiąt tysięcy dolców na stół i
zmiana nazwy).
Jeszcze
w zeszłym miesiącu przechodziłam Aleją Żorża. Niestety, nie
zauważyłam żadnej zmiany w szyldzie klubu. Nawet najmniejszej
literówki.
Wczoraj,
na innym mieście zaintrygowały mnie łapacze snów. W wersji
słowiańsko- koronkowej. Śliczne, okrągłe serweteczki z
bawełnianego kordonka, osadzone na tamborku z płaczącej witki
wierzbowej. Kilka piórek, pomponików i wstążek z pasmanterii
dyndało się ku ozdobie. Serwetki, dokładnie takie same, jak te
które babcia kładła gestem nabożnym na politurowanym stole przy
okazji podwieczorków. Kawa z mlekiem w wielkim dzbanku z Chodzieży
o złoconym rąbku. Babka piaskowa z rodzynkami. Pączki z różą.
Babcie
z zasady posiadały niezliczoną, wciąż przyrastającą ilość
okrągleństw. Najpiękniejsze okazy szydełkowych, koncentrycznych
ażurów zdobiły tympanon telewizora lub falbaniły delikatnie wokół
słoniowatej nogi kryształowego wazonu na kwiatki sztuczne. Fenomen
babci robiącej na okrągło. jest bezspornym dowodem, niestety
potwierdzającym trafność EAST (Evenings Absolute Shortening
Theory), czyli Teorię Bezwzględnego Skracania się Wieczorów.
Kiedyś, kiedy byliśmy mali, wieczór był długi na jedną do
dwóch serwetek na szydełku. Obecnie nie mamy nawet czasu, żeby
nalać sobie kieliszek porządnego, francuskiego wina przed snem i
musimy pić gruzińskie z gwinta, myjąc jednocześnie zęby,
sprawdzając najnowsze wpisy na facebooku i czyszcząc kuwetę
leśnego kota norweskiego, któremu wolno podziwiać świat kotów
preriowych, galopujących na oślep w tumanach drobnego ptactwa
parkowego, wyłącznie zza okiennej szyby.
Dream
catchery wywodzą się z kultury Ojibwa.
Niegdyś
pełniły funkcję talizmanu, chroniącego dzieci przed złymi
snami. I znowu pióra.
Ruch
i filozofia Pan-Indian Movement, dążąca do zjednoczenia
wszystkich Indian proletariatu na przełomie lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych spopularyzowała dream catchery wśród nich
samych. Tym sposobem stały się symbolem kulturowego i spirytualnego
przymierza i odrodzenia autochtonów.
Stojące
na uboczu i obserwujące zachodzące zmiany Sprzysiężenie
Wodnika, znane lepiej pod nazwą New Age zatarło dłonie,
zabobonnie chuchnęło w nie na szczęście i podrzuciło
uzdrawiające kamyki ku niebu. Potem, zamówiło cały kontener
łapaczy snów w fabryce albo u chałupnika. Masz ci babo koszmar.
Co
szepczą nam do ucha nasze sny? Tego dokładnie nie jesteśmy pewni,
bo przecież śpimy śniąc. Co łapią nasze łapacze? Kręcimy się
w kółko, a łapacz skomle i goni za sentymentalną cząstką,
ciągnącą się za nami, jak ogonek. Łapie zapach róż w
przedwczorajszym pączku. Wdycha zapach pączków róż
przekwitłych w 1986 roku. Cap za czas przeszły. Łap za czas
lepszy. Nasze łapacze są śliczne, bo nasze sny są ładne. Nasze
łapacze są robione ze wspomnień, bo nasze sny prorocze są utkane
ze ścinków i resztek tego, co o sobie pamiętamy.
Na
moim, roboczym stole wala się wiele ścinków, snów i dupereli,
które kiedyś mogą się przydać. Jest stara pończocha kabaretka,
satynowe, czerwone różyczki na drucikach, odprute od sukni ślubnej,
gęsie pierze farbowane na czarno i czerwono. Koraliki. Strass.
Ostatnio pocięłam w regularne frędzle czarną, lateksową
spódniczkę mini, która ostała się po niewybrednej randce w
ciemność.
Dziś
zrobię sobie łapacza na miarę moich koszmarów, a potem zatańczę
nago le dance americaine wokół
totemu wspomnień z dzieciństwa.
Łelkom
tu The Crazy Whore Dreamcatcher Show.
Tutorial
i klip nieocenzurowany, wkrótce na jutjubie.
Idzie Jaś, idzie Staś,
idzie też Marysia,
wszyscy dziś grzeczni są
i nie tylko dzisiaj.
Tup, tup, tup, tup, tup, tup,
daleko wędrują.
Hop, hop, hop, hop, hop, hop,
ładnie podskakują.
wszyscy dziś grzeczni są
i nie tylko dzisiaj.
Tup, tup, tup, tup, tup, tup,
daleko wędrują.
Hop, hop, hop, hop, hop, hop,
ładnie podskakują.
Znaleziono mnie w parku. Pogrzebanego
w pachnącej wczesną jesienią kupie klonowych liści. Wczesna
jesień, to ta która łapczywie połknęła złotą kulę lata.
Teraz wypchany światłem żołądek przenicowuje lato. Skurcze,
kwas, skurcze. I pcha dalej ku jelitom. Światło jeszcze widoczne
wśród liściastej treści, coraz słabsze jednak w jelicie
października. Cienki flak listopada wije się, otwiera ciemną gębę,
jak polip i wssysa je ku wnętrzu. Robak jest syty. A po lecie
zostaje jedynie ciepławy pierd w środku zimy.
Właściwie, to mnie nie znaleziono.
Wlazł na mnie pies. Kurdupel z wyleniałym karkiem. Średniej
wielkości miejski kundel w obślinionym kagańcu. Bydle mojego
pokroju.
‘Kurwa, ale mam zakwasy!’ Kiedyś miałem aspiracje i
treningi. I raz, brązowy medal w biegu przełajowym. Mógłby być ze mnie również niezły
piłkarz, gdyby trener się nie zmienił. 'Jesteś szybki, mały. Możesz być kiedyś wielki. Szybki jesteś mały w
nogach i głowie. Pamiętaj, boisko to szachownica, tyle że są na
niej wyłącznie zielone pola. No i nie ma królowej. Za to są
korki. A poza tym wszystko jest identyczne. Rozumiesz, ma...'
'Fiuuut!' Gwizd gwizdka trenera zagłuszył 'ły'. 'Nawet go
pszetrenera nie dotkłem.' Trener miał siódmy zmysł i oczy z tyłu
głowy. A frajer o szpiczastych łokciach miał przekichane.
Kocham psy. Bo są wierne. I ratują
życie.
Pies miejski ma pańskie życie.
Czasem, ciągnie za sobą pana albo
panią. Na smyczy. Pan jest dobry. Często jednak pan stara się
rozciągnąć czasoprzestrzeń psa miejskiego, czego wynikiem jest
wiszący u tyłka psa balach. Ciągnąca się w uwłaczającym
rozkroku czasoprzestrzeń psa miejskiego, nigdy nie może się
spokojnie wypróżnić. A przecież próżnia jest podstawowym budulcem życia. Podobnie, jak kompost i odchody. Bez gnijącej materii Absolut traci sens i formę, a torfowisko próżności zasycha. Prędzej, czy próżniej życie staje się smyczą bez pana i psa. 'Niech się pani nie przywiązuje do
tego dziecka. to dziecko jest skazane na nieprzeżycie. Kurde, czy
możesz sobie to wyobrazić? Jak ten palant mógł jej to powiedzieć?'
Pani psa, który chwilę później na
mnie wlezie z oburzeniem potrząsa głową z dłonią przytuloną do
lewego ucha. Dłoń jak muszla. Ucho jak muszla. Głos w dłoni
szepce przez zaciśnięte watą usta. 'Kurba, mie bierzę. So za uj!' Chirurgom gęby się nie zamykają przy
stole operacyjnym. Myślę, że z ginekologami-położnikami przy
cesarce jest podobnie. Mają tak nudną pracę. Skóra. Ciach. Tkanka
tłuszczowa. Pluff. 'Tampon.' 'Lexus jest niezły. Hybryda. Cichy.'
Otrzewna . Zyg. Zag. Psit! 'O, psiakrew!' Bzzz, bzzz. 'Tak słucham.' Nie wiem ile już tu leżę. Zdrętwiałe palce
u rąk i nóg wskazują na dobre, naście godzin bezruchu. W tym, mniej
więcej momencie znajduje mnie pies. Jak mówiłem, leżę twarzą w
dół. Wdycham własny oddech z wczoraj i grzybiasty wyziew gleby.
Ziemia jest naszą matką. Ziemia cuchnie zgnilizną. Ojciec mieszka
w niebie i jest na ciągłym haju. Z zadyszką i zagwizdem,
wydobywającym się z tchawicy pacjenta po tracheotomii, wciąga
cirrostratusy. Linia za linią. Albo zaciąga się miękkim błękitem
i odpływa. Psiamać, ojciec ma zawsze łatwiej. Ojciec nie mówi. Ma
porażone fałdy głosowe. Tylko wybrani słyszą myśli ojca. Kocham psy.
Kundel bije bezwładnym łbem o mój
korpus. Jak praczka z obrazu Jule'a Bretona, tłucze mnie z każdej
strony dyszącą kufą, niby kijanką. Canis catharsis kijankis canis pierze
moje brudy na forum opustoszałego parku miejskiego. Właściwie, pies ma
rację. Przez znaczną część mojego życia czułem się, jak
szmata. ‘Czułem się’ wypowiedziane w czasie przeszłym ulgowym, brzmi
wyjątkowo dobrze. Reguła numer 1. Zawsze mów o sobie w czasie
przeszłym. Być może twój rozmówca nie zauważy, że nie masz
przyszłości. ’Co rozumie Pan pod pojęciem szczęścia?’ ‘A
czy ja do cholery, pytam Pana, która godzina?’ Reguła numer 2. Tylko bez wulgaryzmów, prostaku. Reguła numer 3. Kurwa, zapomniałem. Pies otacza mnie niemal niewidzialną
siecią śliny. Kurde, ale się kleję. Tak musi się mieszkać
poczwarce w kokonie, albo płodowi w matce. Ohyda. Byle dotrwać do imago. Ktoś złożył
moje jajeczko na dolnej blaszce liścia. Pamiętam regularny, jak
mapa kraju zielony brzeg i unerwienie w formie rzeki głównej z
dopływami, od których dostawałem niestrawności. A mówiła
mama, ‘nie żryj celulozy’. Nie pamiętam matki. Ani ojca
zresztą. A teraz brakuje jeszcze tego, żeby mi urosły tęczowe skrzydła i żeby pani psa z zachwytem powiedziała do słuchawki 'O, poczekaj Misia, chwileczkę... motylek!'
Czułbym się, jak te wszystkie razem wzięte pedały z Krakowskiego Przedmieścia. Łazi to-to w różowej koszuli i obciskłych jeansach i myśli, że wszystko jest okej. Nic nie jest okej! Prawdziwy facet musi mieć jaja, a nie skrzydła! Kaganiec z rzemienia o ośmiu pajęczych odnogach i tułowiu w krzyż
grecki wcina się kundlowi w zimny, mokry nos. 'Pusio! Pusio?' Pies podrywa łeb, jak
mechaniczna zabawka i wykonuje automatyczny zwrot całym tułowiem.
Na odchodnym podnosi tylną łapę. Słyszę szelest słomkowego psiego moczu cieknącego po
nogawce moich spodni. Strużka uryny ogrzewa niczym pierwszy, wiosenny promyk słońca. 'Spierdalaj
sukinsynu'. Krzyczę w glebę, ale gleba to knebel.
'A, tu jesteś mały. Aha, mmm no,
tak, tak. To może jutro się widzimy. Jest nowa dostawa starych ciuchów w Bidździe.' Pani psa, schyla się by zaczepić karabińczyk smyczy o
obrożę Pusia. Co za napuszone imię dla
wyleniałego mieszańca. Filigranowy, damski most zwodzony tułowia
opada, skracając sylwetkę o mnie więcej pół. Za to nogi w jasno
beżowych pończochach optycznie zyskują jedną-trzecią ich
pierwotnej długości. 'Fenomenalne!' Obserwuję to fantastyczne
zjawisko z perspektywy obsikanej żaby, ukrytej w suchych liściach klonu. 'Ta
suka ma lepsze szkitki, niż Kate Moss.’ Porównanie miałoby
sens, gdyby Kate Moss była kobietą. Kate jest przecież kotką. O
lśniącej sierści, lekkiej, jak jedwabna apaszka w płynie. Nigdy
nie wiesz, czy nadal jest w pokoju, czy z niego właśnie wyszła. Aksamitne
łapki Kate są bezszelestne. Kate pokłada się, gdzie popadnie, z
kim popadnie. I zasypia. Wygląda wtedy, jak szmatka. Etolka ze
śladami szminki na podszewce. Zapomniana po balu noworocznym na
skopanej z pasją stonogi skorupie w drobne, modrzewiowe klepki,
podłogi sali restauracyjnej hotelu Primavera.
Kate gapi się na ciebie zielonymi
ślepiami o zarysie lekko zadziwionych migdałów. Na obrzeżu
podkręconych kącików jadeitu przycupnęło się coś, jakby
uśmiech. Nieważka parasolka z nasionkami mlecza zawisła
na moment, szepnęła enigmatycznie‘je baise a tout vent’ i popłynęła
dalej. Nie wiem, czy Kate umie czytać. Czy rozróżnia litery z
daszkiem od tych z kropeczką? Czy docenia suspens w norweskiej
powieści policyjnej? Czy wie, że śnieg ma sto kolorów i dźwięków?
Że nad ranem może pociąć ci łydki, jak brzytwa, gdy próbujesz
dotrzeć do domu przez zamarznięty ogród. Śnieg potrafi ugotować
twoje błękitne do bólu palce, gdy sięgasz w zaspę po zamarzniętą
rękawiczkę. 'Gustav, co ty właściwie robisz bez gaci w
ogrodzie, nad ranem? Łowię rękawiczki z przerębla!' Czy Kate
wie, kto zabił?
Kate z pewnością umie patrzeć.
Wnikliwie wpatruje się w twoje nicnienie. I milczy. ‘Jak robi
kot?’ Kot robi –miiijał. Kate nie wydaje dźwięków,
ani nie mówi. Czasami dolna część różowej paszczki w podkówkę
opada, wypuszczając kuleczkę bawełnianej ciszy.
Park opustoszał kompletnie. Z oddali dochodzi
stukot damskich butów na obcasach. Po asfalcie. To zawsze dobry
znak. To znaczy, że nie wszyscy utopili się w sobotnią noc. Trupy
butelek, które zamarły w szklanym wzwodzie są suche. Ani kropli
żywicy w szklanych penisach. Aluminiowe szczątki popiwne z odbezpieczonymi
zawleczkami dzwonią głucho, przetaczając się do rynsztoka za każdym razem, gdy oś kuli ziemskiej zmienia kąt nachylenia.
Niewypały słodowe. 5,5%. Pasteryzowane.
Wsłuchuję się w stukot damskich
szpilek. Lubię ten rytmiczny, natrętny dźwięk. I wali mnie, czy
kobieta ma czterdziesty czwarty rozmiar buta, smolisty tusz wokół oczu,
czarno-granatowy, trzycentymetrowy odrost na jej blond pakułach i
nieogolone łydki. Ten stukot budzi we mnie nadzieję, że wszystko
może jeszcze się dobrze skończyć. Lewe tik, prawe tak. Biodra
kołyszą się, jak łajba. Ulica obija się z pluskiem o jej burtę.
Lewa burta. Prawa burta. Tik. Tak. Kobieta na szpilkach odlicza czas.
Teraz oddala się. Ale wróci.
je serai comme de l'eau
fraiche
je calmerai ta soif
décanterai ton esprit
je serai comme de l'eau
limpide
je réfléchirai la lune pour toi
diluerai le temps dans un instant
je serai comme de l'eau
calme
je nagerai avec toi dans un lac sans rivages
te bercerai d'une vague salée
compterai les poissons pour que tu t'endormes
je serai comme de l'eau
douce
je ne pleurerai plus
je te réveillerai d'une pluie de printemps
gratifierai d'un arc-en-ciel
fraiche
je calmerai ta soif
décanterai ton esprit
je serai comme de l'eau
limpide
je réfléchirai la lune pour toi
diluerai le temps dans un instant
je serai comme de l'eau
calme
je nagerai avec toi dans un lac sans rivages
te bercerai d'une vague salée
compterai les poissons pour que tu t'endormes
je serai comme de l'eau
douce
je ne pleurerai plus
je te réveillerai d'une pluie de printemps
gratifierai d'un arc-en-ciel
interaktywny kurs języka niemęskiego
część pierwsza
przyspiewki niemęskie
przyspiewki niemęskie
wolna dziś od zamążbrania zamążbycia zamążtrwania
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnam miłych gości.
longue vie a vous m'sieur newton!
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnam miłych gości.
longue vie a vous m'sieur newton!
mam naleciałości za sprawą miłości
jeszcze gdzieś tam w rowie leży
pierze brudnobiałe po tej pannie młodej
po tym dniu magicznym
tiulu nylonowym
mężu zagranicznym
jeszcze gdzieś tam w rowie leży
pierze brudnobiałe po tej pannie młodej
po tym dniu magicznym
tiulu nylonowym
mężu zagranicznym
męża wzięłam miękkiego
dosłownie zza miedzy
pochodzenia swojskiego
i chłonnego wiedzy
dosłownie zza miedzy
pochodzenia swojskiego
i chłonnego wiedzy
studia podjął, potem rzucił
pracę stracił lub wykluczył
ksiunski cytał
pluł i łapał
za dnia ziewał
bez sen chrapał
pracę stracił lub wykluczył
ksiunski cytał
pluł i łapał
za dnia ziewał
bez sen chrapał
fakt, drań nie pił, nie balował
w domu siedział i bublował
prasę czytał wiersze pisał
aspirynę z kawą miszał
'miszał' go sąsiedzi zwali
gdy łyżeczką w kubek walił
na anioł bezpańskiw domu siedział i bublował
prasę czytał wiersze pisał
aspirynę z kawą miszał
'miszał' go sąsiedzi zwali
gdy łyżeczką w kubek walił
na cukier z buraka
na urok słowiański
na dumę polaka
szarlatan i galant styl europejski
w kant zaprasowany
niezapracowany
od rana do nocy tkwił w szponach niemocy
'brak wiary w człowieka
recesja i zdrada
bezguście i kicz
jak żyć? jak żyć?
ja tu łodygoschnę!a ty taka beznamiętna:-((
słowotwórczo supełkuję!
bezmanrtyczna, nieponętna
tu n'piges pas, kobieta? jam przeklętokleta!'
od rana do nocy tkwił w szponach niemocy
'brak wiary w człowieka
recesja i zdrada
bezguście i kicz
jak żyć? jak żyć?
ja tu łodygoschnę!a ty taka beznamiętna:-((
słowotwórczo supełkuję!
bezmanrtyczna, nieponętna
tu n'piges pas, kobieta? jam przeklętokleta!'
wolna dziś od zamążbrania zamążbycia zamążtrwania
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnamy miłych gości.
longue vie a vous, m'sieur newton!
jużem prawie zapomniała żem ja kiedyś męża brała.
urząd stanu nieważkości? pociąg do osobliwości.
to ostatnia stacja- teraz wszyscy won!
żegnamy miłych gości.
longue vie a vous, m'sieur newton!
a ludzie mawiają, że baba bez chłopa jest jak pusta szopa
gacie bez rozporka
partykuła goła, jak grzywka bez czoła
placek bez zakalca
paznokieć bez palca
a ludzie mawiają, że facet bez żony
to dąb bez korony,
bez kory pień chory
że samopas chłop jest jak hameryka
chamska republika, hejjjjjjjjjjjjjjjjjjj!
gacie bez rozporka
partykuła goła, jak grzywka bez czoła
placek bez zakalca
paznokieć bez palca
a ludzie mawiają, że facet bez żony
to dąb bez korony,
bez kory pień chory
że samopas chłop jest jak hameryka
chamska republika, hejjjjjjjjjjjjjjjjjjj!
chmury kłębią górą, a ludzie doliną
i na próżno łyżka o rant kubka stuka
‘Bądźcie
płodni i mnóżcie się,
abyście skopali ziemię milionami stóp prawych i lewych, aż
zawyje z bólu, jak opętana, stara indianka przed zgliszami
tipi.’
Powielamy
się i niechętnie dzielimy. Częściej stąpamy po ziemi prawą
nogą. Z tego powodu kręcimy się w kółko i koniec końców, tak
czy siak, zawsze znajdujemy się w punkcie wyjścia. Stajemy przed
lustrami i przystrajamy się do ceremonii duplikacji. Tworzymy klony.
Owulujemy. Siejemy ziarenka. Pryskamy feromonami. Łapiemy okazję.
Ejakulujemy. Kopiujemy kopulując radośnie. Kiedyś
chciałam mieć dziecko. Własne, okrągłe i miękkie.
Do
przytulania.
Mogłoby pachnieć zielonymi jabłkami, które wczesnym latem spadają z jabłoni nie wiedząc, co będzie dalej.
'Jestem
jabłkiem, co zaraz spadnie. Mogłoby pachnieć zielonymi jabłkami, które wczesnym latem spadają z jabłoni nie wiedząc, co będzie dalej.
Czy umrę zanim dotknę ziemi?
Czy żyć będę tocząc się w trawie?'
Wolałabym,
żeby moje dziecko pachniało mąką i orzechami laskowymi. Byłoby
wtedy zdrowe, jak bochenek żytniego chleba na zakwasie. Położyłabym
je na koronkowej, bawełnianej serwecie pośrodku solidnego, dębowego
stołu w mojej prowansalskiej kuchni. Przez okno wpadałyby ciepłe,
złociste promienie słońca. Dziecko drzemałoby w ciszy i spokoju.
Opodal, na kamiennej posadzce spałby stary kot i stałby wiklinowy
kosz z warzywami, które właśnie przyniosłabym z ogrodu. 'Piękne
pomidory mamy tego roku.' Powiedziałabym do dziecka śpiącego snem makówki. To z pewnością dlatego, że opryskałam je
matczynym mlekiem zawczasu. Ani jednej mszycy. Cukinie za to
zawsze się udają bez większego trudu. Co roku, pęcznieją bezmyślnie u nasady
kielichowatego, żółtego kwiatu, leżącego leniwie w trawie.
Kolejny sezon nie plewię grządki zielonych
głuptasów. I tak rosną bez umiaru, nic nie wiedząc o gwiazdach,
bezsensie życia i sensie umierania. Kończą w ciężkim, emaliowanym rondlu, usztywnione
ryżowym farszem zamiast kręgosłupa i taplają się nierozumnie w
ciepłym sosie własnym do końca.
Moje
dziecko byłoby dobre. Karmiłoby mnie wypieczoną, postempiryczną
skórką i miąższem mądrości z czasów, które sięgają
początków i końca świata. Przecież po to właśnie robimy
dzieci. Żeby wgryść się w piętkę wszechwiedzącego chleba,
pociumkać miąższ, aż stanie się słodszy niż miód. Rozsiąść
się przy suto zastawionym stole. Jeść bez umiaru. Trawić, trawić,
zasnąć, śnić. Rozkraczyć się nad czasem w pełnym szpagacie.
Jak prebioniczna gimnastyczka rumuńska, antecyberpływaczka
enerdowska, antracytowa chmura gradowa, pandemokracja naftowa, ledowa żarówka wiekuista, most
zwodzony nad mgławicami. Sięgnąć nieskończoności. Poczuć wiatr
pod skrzydłami.
Latam
często niewygodnymi Boeingami 737 mojego, ulubionego z braku laku przewoźnika Paupair. Tani, bez udogodnień, ale zawsze dolatujący na czas. Lata się z Paupair, jak w brzuchu włączonego telewizora. Kanały wariują, zmieniając się same i nikt nie wie, gdzie jest pilot. Teraz leci blok reklamowy. Dźwięczny głos damski zachwala papierosy bez dymu. Dym bez ognia. Perfumy, bilety autokarowe do centrum za małe pieniądze i losy zdrap&zdrap, dzięki zakupowi których wspierasz fundacje ratujące dzieci, w naszym kraju oraz poza jego granicami. Zaraz wjadą potrawy odgrzewane. To chyba już program kulinarny.
Kolejka
starych wyg napowietrznych, zwykle ustawia się do wyjścia z gejtu
na pół godziny przed czasem i na dany sygnał energicznie wskakuje
do autobusu podwożącego nas pod wąskokadłubowego pterodaktyla
średniego zasięgu. Przez szyby autobusu obserwuję, jak z otworu
leżącego tuż przy dziobie wypełza jęzor. Drugi, nieco większy
chwilę potem podjeżdża od zadu. Chmura pasażerów, ciężka jak cumulus zapowiadający opady bezpardonowo
wspina się po pierwszym jęzorze do drzwi, po czym wyczynowym biegiem
pokonuje zaledwie kilka metrów wąskiego korytarza, jakie dzielą
ją od sześciu, najwygodniejszych miejsc w samolocie. Trzydzieści
dziewięć metrów i zaledwie sześć miejsc godnych sprintu! Na
skrzydłach.
Reszta
nieudaczników siada, gdzie popadnie. Przez resztę lotu masuje
odrętwiałe kolana wdychając wyziewy latającej kuchni i wsłuchując
się w odgłosy dobiegające z toalety.
Raz,
za namową wybrednego współpodróżnika wygrałam drugie miejsce w
biegu o fotel z dodatkową przestrzenią na rozprostowanie nóg.
Wygodnie, nie powiem. Od razu czuje się przedsmak sofistykacji
pierwszej klasy. Stewardessy zakończyły choreografię 'Staying
alive just a little bit longer' pełnym
uśmiechem i zapięliśmy pasy. Mogliśmy nareszcie przejść do
fazy lotu właściwego.
'Dis
iz jor risponsibility tu ołpen dis dor tu sejw de pasandżers. Ju
anderstand? Ju mast pul de triger. Ałer lajf dipend on ju.'
Stewardessa
uczepiła się zagłówka mojego fotela dłonią o perfekcyjnie
utrzymanych tipsach. Nachylona nade mną, przypominała drapieżne
ptaszysko, trzymające w szponach grzbiet polnego gryzonia,
majtającego chaotycznie łapkami w panice i powietrzu.
'Coś
nie tak myszko? Przecież to twoja, jedyna i ostatnia szansa
spełnienia marzeń. Wszystkie nieloty śnią o lataniu.'
Prześwietlała
mnie wzrokiem na wskroś, niczym promieniami rentgenowskimi. Widziała
mnie od środka nagą, różowo-krwistą. Pomiędzy żebrami
prześwitywała mi autentyczna niepewność i szczere zakłopotanie. Mimo to, cięła
moją skórę niewidzialnym, laserowym biczem osadzonym na
nierdzewnej rękojeści. Wskazywała palcem na coś, co miało się
znajdować po mojej, prawej stronie, w ścianie samolotu. Jak to
'maj responsability'?
Jaki 'triger'?
'Ju min, łindoł?' Zapytałam
grzecznie, wypluwając powybijane szponiastą łapą przednie zęby
na husteczkę higieniczną i dyskretnie wsuwając ją do kieszeni
modnego w tym sezonie żakietu w deseń kaleidoskopicznie symetryczny
do oczopląsu.
'Nie window, tylko emerdzency egzyt ty, faszonowa debilko.'
Byłam pewna, że właśnie to jasne, jak szlag zdanie wycedziły zaciśnięte usta stewardessy wymachujacej sięjącym śmierć i strach przed śmiercią, błękitnym biczem. Zawsze to samo. Pchają się na oślep na skrzydła, a potem woda w gębę, dżizys...
'Nie window, tylko emerdzency egzyt ty, faszonowa debilko.'
Byłam pewna, że właśnie to jasne, jak szlag zdanie wycedziły zaciśnięte usta stewardessy wymachujacej sięjącym śmierć i strach przed śmiercią, błękitnym biczem. Zawsze to samo. Pchają się na oślep na skrzydła, a potem woda w gębę, dżizys...
Latać.
Fruwać. Wznieść się nad przeciętność. I opaść z deszczem na
ziemię pozwalając rosnąć lasom tropikalnym. Żebyśmy mogli
pociąć stuletnie drzewa na równe deski. Zbudować sobie taras.
Usiąść wygodnie w fotelu z iroko, teaku, bangkirai lub merbau.
I podziwiać ogródek ze stojącą pod jabłonią piaskownicą w kształcie plastikowego żółwia, w której zasadzamy dziecko, jak marchew. Marchew rośnie prosta i piękna wyłącznie w piachu. Żółw jest odwiecznym strażnikiem dziecka.
I podziwiać ogródek ze stojącą pod jabłonią piaskownicą w kształcie plastikowego żółwia, w której zasadzamy dziecko, jak marchew. Marchew rośnie prosta i piękna wyłącznie w piachu. Żółw jest odwiecznym strażnikiem dziecka.
'Hoduję
marchwiowe dziecko. Dokonałam najważniejszego odkrycia w historii
cywilizacji ziemskich. Pchnęłam technologię przetrwania o miliony
lat świetlnych w przód. Wzięłam w cugi kultury prostacką
naturę. Hoduję w piachu, więc jestem. Przede mną nikt na to nie
wpadł. Po mnie, nikt i nic się nie liczy.'
Dziecko
upiększa mój ogródek i wypełnia sensem moje życie. Niweluje
efekty depresji dwubiegunowej. Jest organicznie rozkładalne i nie
zatruwa wód gruntowych. No , chyba nie zatruwa. Nigdy nie możemy do końca wierzyć etykietom na produktach w sklepach ze zdrową żywnością. Ostatnia dyskusja o przepiórczych jajach powaliła mnie na kolana i do dziś chodzę w kucki przed witryną sklepiku Gaya, mieszczącego się przy eleganckim bulwarze w centrum miasta. 'Nie mamy jajek. Bo nie mamy. Za to mamy soczki z Ameryki Południowej, owoce z Afryki Zachodniej i pestki z dyni ze Słowacji.' A przepiórki? Co przepiórki? Wszyscy mają w nosie przepiórki i krew przepiórek na dłoniach. Nikt z nas nie wie, że przepiórki spędzają całe, swoje życie w zamknięciu i niewoli. Znoszą w więzieniu zdrowe, pstrokate jajeczka, którymi karmimy dziecko. Przepiórki wpatrzone w błękit nieba nie wiedzą, dlaczego samoloty latają i nie mają pojęcia, że w samolotach siedzą z wyprostowanymi giczołami fashonistki, od których zależy przeżycie prawie dwustu naraz, niewinnych nielotów. Dziecko jest dowodem osobistym na 'kupuj odpowiedzialnie'.
Każdy, kto posiada dziecko, wie czym jest dobro i nie czyni zła.
No,
już dobrze, dobrze. Przypuśćmy, że niektórym wychodzi średno
robienie, hodowanie i wypuszczanie na wolność dzieci. Jesteśmy
tylko ludźmi. Doskonałymi tworami kreacji. Możemy się czasem
mylić, błądzić po omacku, dać się wciągnąć bagnu ignorancji po pachy,
ale jeśli już mamy dziecko pod ręką, możemy się nim posłużyć
do wyostrzenia obrazu świata. W najbardziej beznadziejnej sytuacji
możemy sobie jakoś pomóc, nieprawdaż? By
lepiej zrozumieć geopolityczny układ scalony wystarczy spojrzeć
na świat przez dziecko przeźroczyste i dwuwypukłe. Wszystko staje
się wtedy proste i aż kłuje w oczy. Największą frajdę mają ci,
którzy posiadają dziecko pryzmatyczne, rozszczepiające światło
białe na obłędne kolory. Wtedy jest dopiero pięknie. Kolorowo i wesoło. Ale pieniędzy mało.
Dziecko półprzeźroczyste, uwaga, dopuszczam możliwość zastosowania dziecka nieprzepuszczalnego i matowego, przydatne jest w przypadkach niepewnych inwestycji, kontekście przetargów z licytacją oraz kompleksowych szantażach. Tak czy inaczej, z popłakiwaniem czy bez, trzeba się ociupinę znać na marketingu i zarządzaniu, żeby coś z tego wyszło.
'Przecież robię to wszystko wyłącznie dla Ciebie, ty niewdzięczny bachorze. Wykapany ojciec. Nie, nie chcę, o tym teraz rozmawiać. W coś Cię ubrać trzeba i napchać ten, wiecznie pusty brzuszek.' Pierwsze słowo, jakiego uczy się dziecko to ‘nie!’ Mama, mówi, ‘nie’. Tata mówi, ‘nie’. Babcia mówi ‘nmie’ na wydechu, przytrzymując wargami niedopasowaną, sztuczną szczękę w równie niedopasowanym uśmiechu. Dziadzio nie żyje. Dziecko mówi bez zrozumienia 'nienienienienie', albo jeśli jest chłopcem jeszcze nie mówi. Życie dziecka toczy się wokół prostych funkcji fizjologicznych. Amam, kaka, pipi i całuski. Miłość macierzyńska zamknięta jest w słoiczku na hermetyczną pokrywkę. Służy do karmienia dziecka. Wypełnia Okrągłemu Łebkowi usta papką o słodko-słonym smaku. Brzuszek napina się. ‘Kupkę?’ ‘Siusiu?’.
Za późno mamusiu. Masz dwa w jednym. Guano na pampersie. Serce matki. Puree z marchwi.
Dziecko półprzeźroczyste, uwaga, dopuszczam możliwość zastosowania dziecka nieprzepuszczalnego i matowego, przydatne jest w przypadkach niepewnych inwestycji, kontekście przetargów z licytacją oraz kompleksowych szantażach. Tak czy inaczej, z popłakiwaniem czy bez, trzeba się ociupinę znać na marketingu i zarządzaniu, żeby coś z tego wyszło.
'Przecież robię to wszystko wyłącznie dla Ciebie, ty niewdzięczny bachorze. Wykapany ojciec. Nie, nie chcę, o tym teraz rozmawiać. W coś Cię ubrać trzeba i napchać ten, wiecznie pusty brzuszek.' Pierwsze słowo, jakiego uczy się dziecko to ‘nie!’ Mama, mówi, ‘nie’. Tata mówi, ‘nie’. Babcia mówi ‘nmie’ na wydechu, przytrzymując wargami niedopasowaną, sztuczną szczękę w równie niedopasowanym uśmiechu. Dziadzio nie żyje. Dziecko mówi bez zrozumienia 'nienienienienie', albo jeśli jest chłopcem jeszcze nie mówi. Życie dziecka toczy się wokół prostych funkcji fizjologicznych. Amam, kaka, pipi i całuski. Miłość macierzyńska zamknięta jest w słoiczku na hermetyczną pokrywkę. Służy do karmienia dziecka. Wypełnia Okrągłemu Łebkowi usta papką o słodko-słonym smaku. Brzuszek napina się. ‘Kupkę?’ ‘Siusiu?’.
Za późno mamusiu. Masz dwa w jednym. Guano na pampersie. Serce matki. Puree z marchwi.
Dziś moje
dziecko byłoby starsze ode mnie. Nie rozpoznałoby mojej twarzy w
tłumie, nie pamiętałoby już smaku mojego mleka. Nie mogłoby
sobie przypomnieć, czy byłam dobrą, czy złą matką. Ja i tak
wiem, że gdybym je miała zrobiłabym swoje. Wychowałabym je na
autorytarnego egoistę. Na zadbaną, sprzedajną dziwkę.
Myślę, że byłoby szczęśliwe.